czwartek, 29 listopada 2012

To nie tak miało być...

Mam kilka rozbabranych robótek i właściwie nic do pokazania z wyjątkiem pewnej porażki, ale pouczającej i zapewne z gatunku "wszystko dobrze się skończy".


Pod wpływem cudnych kolorów uzyskanych przez Alpi z farbowania czarną malwą ogarnął mnie nieziemski zapał. Czym prędzej nabyłam w sklepie zielarskim surowiec. Receptury nie znalazłam nigdzie, gdyż książki Dorothei Fischer, z której większość pobiera te trafione w dziesiątkę receptury, nie posiadam (ale nie wiem, czy nie odżałuję tych stu kilkudziesięciu złotych i nie nabędę drogą kupna). No i tu właściwie stanęłam dość bezradna przed problemem, co z tym dobrem zrobić. Znalazłam jednakowoż na pewnej angielskiej zielarskiej stronie internetowej  informację, że malwa z ałunem barwi na odcienie różowo-niebieskie, z żelazem na szaro, a z niebieskim siarczanem (dosł. blue vitriol, czyli rozumiem, że siarczanem miedziowym) na zielono. To już wiedziałam, czego nie mam, żeby uzyskać tę piękną zieleń: miedziowego siarczanu. Ale bardzo mi się spieszyło, uznałam więc, że wypróbuję te różowo-niebieskie odcienie na ałunie (bo ałun mam). Zabejcowałam więc wełnę, wygotowałam z malwy barwnik, przecedziłam.


Kolor miało jagodowy, znaczy: podchodzący, więc wrzuciłam wełnę, gotowałam z godzinę, ostudziłam, wyjęłam i...


Było szare. Szare szare. Uznałam, że mój błąd: w garze emalia obita w jednym miejscu, żelazo się do kąpieli barwiącej dostało, to i ja dostałam. Szarą wełnę. Uprałam, powiesiłam, a ona... zaczęła zielenieć. No, niestety, nie aż tak bardzo jakbym chciała, ale jednak trochę.


Jej "zzieleniałość" lepiej widać w świetle sztucznym.


Pobita efektami poszłam szukać wiedzy gdzie indziej, znaczy w broszurze pt. "Barwienie naturalne", gdzie wyczytałam, że kora kruszyny na ałunie daje czerwone wybarwienie. Na wszelki wypadek przeleciałam wzrokiem znaną wszystkim książkę Tuszyńskiej w tej sprawie, gdzie o kruszynie nie ma nic, ale jest o szakłaku, a to wszak to samo. I że można uzyskać i owszem ceglaną czerwień, ale trzeba dużo żrącej sody albo potasu. To ja grzecznie zabejcowałam wełnę w ałunie i kwaśnym winianie potasowym (kamień winny), wygotowałam z kory kruszyny (miała mieć co najmniej rok, a u mnie leży już półtora) barwnik, przecedziłam.


Kąpiel była ciemnobrązowa i nie rokowała czerwono. To dodałam wprost do gara (tym razem ze stali) i ałunu, i kamienia winnego, zmętniała. - Raz kozie śmierć, nie spróbujesz, wiedzieć nie będziesz - rzekłam i wrzuciłam wełnę. Gotowałam z godzinę, ostudziłam, uprałam i...


Musztarda. Na szczęście niesfilcowana (a fest się gotowała).
I teraz się zastanawiam, czy ich nie zmiksować i nie uprząść razem. Oddzielnie nadaje się tylko ta z malwy, ponieważ żółta jest piękna, ale tylko teoretycznie i do oglądania, bo nie wyobrażam sobie nikogo, kto by z tym kolorkiem solo w realu wytrzymał dłużej niż 15 minut. A że obydwie wełny są z owieczek Dorset Down, to miks technicznie całkiem sensowny. Ale czy kolorystycznie ma sens?
W każdym razie morał, jak to często bywa w moim klinicznym przypadku gwałtownego chciejstwa: g... chłopu, nie zegarek, jak kłonicą go nakręca.

piątek, 23 listopada 2012

Sněženka w roli głównej - cz. II

Mimo nieustających problemów z narzędziem pracy o nazwie Harfa szalik ze Sněženki powstał. Sněženkę we własnej nie-osobie (cóż, sama o sobie nie stanowi) można oglądać u mnie w poprzednim odcinku albo u Vlad'ki na blogu (w prawym górnym rogu są wszystkie jej cudne zwierzaki). A szalik wygląda w (marnym) świetle dziennym tak:


I chociaż narzekałam na tę rzadką jak gaza strukturę, to efekt mi się podoba.
Zaraz po sprzędzeniu wełny z jednego motka (240 m) namotałam osnowę.


Osnułam nią Harfę.


Rozpoczęłam tkanie, plułam jadem i walczyłam dzielnie do końca.


A następnie z jednej strony przyszyłam lodowe kwarce, które miały szalik zdobić, a następnie je odprułam (co zajęło dużo więcej czasu niż przyszycie), bo wyglądały jak z zupełnie innej bajki.
Po zdjęciu z Harfy szalik mi się zaczął podobać.


Miał 188 cm długości (bez frędzli) i 27,5 cm szerokości (został mi nieduży kłębuszek, na mitenki chyba nie wystarczy). Zdziwiło mnie, że po praniu nic się w wymiarach nie zmieniło mimo tej "gazowatej" faktury. To, co zmieniało się w międzyczasie, to "zgryźliwość". Że ta wełna gryzie, było oczywiste. W nitce jednak nie było to tak wyczuwalne, jak w tkaninie przy przędzeniu. Nitka była dość "włochata", więc traktowałam osnowę za poradą Alicji wodą z mąką (to całkiem dobrze działa!). Ale w tkaninie wełna "żarła" dość konkretnie. Jednak po praniu jakby zmiękła. Muszę jeszcze popróbować na niej metody Dodgers z odżywką do włosów, może okaże się, że będzie miękka jak merynos (ha, ha!). W każdym razie wytwór jako taki bardzo mi się podoba. Podoba mi się optyczna lekkość szalika powstałego z dość przecież ciężkiego materiału, podobają mi się te nieoczywiste smugi koloru na śmietance i lekka nieregularność i przejrzystość faktury. Po praniu i prasowaniu założyłam więc na Lalę.


No i oczywiście światło, a ściślej jego brak, wszystko popsuło. Ale nie do końca, bo wełny z takiej pięknej owcy jak Sněženka popsuć się chyba nie da.

wtorek, 20 listopada 2012

Czekoladowy szalik i garść mądrości

Zacznę od tych ostatnich - wczoraj mnie uwiodły. Nie są, niestety, mojego autorstwa. Znalazłam je (wraz z cudnymi filcowymi bucikami) na blogu Sheepys wolliges Landleben i natychmiast postanowiłam udostępnić tym, którzy mową niemiecką się nie posługują. Sheepy zobaczyła je w pewnym sklepie z artykułami do robótek ręcznych w Lubece, kilka sfotografowała i umieściła na swoim blogu. Znających niemiecki bądź zainteresowanych, jak wyglądają te mądrości w oryginale, odsyłam wprost na blog Sheepy. A oto (dość swobodny) przekład:

Robótki ręczne…
… na nadwagę: praca wykonywana obydwiema rękami to dobry sposób, by nie sięgnąć po tabliczkę czekolady, a do tego pomaga spalić kalorie. Osoba o wadze 70 kg przy dzierganiu albo szydełkowaniu zużywa od 100 do 140 kalorii na godzinę.

Robótki ręczne…
… na zaburzenia snu: jeśli ktoś przez co najmniej pół godziny przed pójściem spać uprawia tak kojące hobby, jak robótki ręczne, łatwiej zapada w spokojny i zdrowy sen. Zalecają to nauczyciele relaksacji.

Robótki ręczne…
… na utratę pamięci: hobby obniża ryzyko utraty pamięci na starość o 30-40%. Tak wynika z badania przeprowadzonego w Klinice Mayo w amerykańskim Rochester. Jeśli do tego ogląda się telewizję mniej niż 7 godzin, to ryzyko może spaść nawet o 50%.

Robótki ręczne…
… usprawniają: „jedno na lewo, jedno na prawo, jedno spuścić…”. Do dziergania potrzebne są obydwie ręce. To oznacza, że obie półkule mózgu muszą współpracować, a im bardziej skomplikowany wzór, tym większej współpracy wymaga.
Oprócz motorycznej zręczności rozwija się przy tym również wyobraźnia przestrzenna.

Czyż nie urocze? A jak na duchu podnosi.

A teraz czekoladowy szalik Puchatka, czyli nic takiego, tylko trochę czasu kosztowało, bo zaczynałam od czesanki:


Na tym zdjęciu chyba wygląda najlepiej - zaraz po odcięciu z Harfy. Miał wówczas 185 cm długości (bez frędzli) i 29,5 cm szerokości. Wyszło na niego 23 deko wełny.
Najpierw sprzędłam  motek (310 m/100 g) cienkiej osnowy (na tym sprzęcie nie da się tkać na grubej osnowie, chyba zresztą w ogóle nie da się na nim tkać), potem 13 deko grubszego wątku, wszystko 2ply. Wątku już nie mierzyłam, tylko od razu przewinęłam na kłębek.


Osnułam szanowną panią Harfę i rozpoczęłam działalność, od razu na wstępie zaszywając frędzle na brzegu.


Robota była(by) prosta i nudna (ale Harfa zadbała o "rozrywki"), podobała mi się w tym jedynie faktura.


I właśnie ta prosta rzecz w płóciennym splocie kosztowała mnie tyle nerwów, bo otóż nie wiem, czy ja robię coś nie tak, czy Harfa jest po prostu sprzętem do patrzenia, nie do tkania - bardziej doświadczeni pomóżcie! Taką, rzadką w istocie, strukturę udaje mi się uzyskać jedynie pod warunkiem, że dociągam każdą nitkę grzebieniem, o dobijaniu siatką mowy nie ma, zostaje pół centymetra  osnowy pomiędzy dobijaną nitką a tkaniną - byłaby siatka na ryby. Osnowę napinam jak mogę, ale mogę tylko na tyle, żeby mi haczyk z zębatki nie odskoczył natychmiast, ale jeśli nie odskakuje natychmiast, to i tak odskakuje po 3-4 nitkach wątku i jeśli siatka nie jest w pozycji neutralnej, grawitacja ciągnie ją w dół i wszystko mi się z wałka odwija. Wymiana haczyków i zębatek nic nie dała, po prostu co chwila jest tak - haczyk (ze stopniowo coraz bardziej wyślizganym dziobkiem) dosłownie wyskakuje z zębatki:


Po przyjrzeniu się tego typu sprzętom Schachta i Ashford stwierdziłam, że ten element jest w obydwu znacznie masywniejszy, z innych materiałów i po zewnętrznej stronie - ma szansę poradzić sobie z działaniem dużych przecież sił. Może po zewnętrznej stronie umieszczony jest dlatego, że jest masywny i wewnątrz zajmowałby za dużo miejsca, nie wiem. Wiem jedno - ta konstrukcja w Harfie się nie sprawdza i moim zdaniem nie ma szans się sprawdzić, to po prostu konstrukcyjny błąd. Bo jak dobić nitkę na kompletnie luźnej osnowie, a tylko przy luźnej daje się ten haczyk utrzymać na miejscu. Może ktoś wie, jak korzystać z tego sprzętu bez frustracji i tak, żeby zrealizować zamierzony i teoretycznie możliwy cel? Chętnie się dowiem. Nie zmienia też postaci rzeczy to, że osnowa i wątek są jednakowej grubości. Z dociągnięciem wątku nawet grzebieniem w zaczętym szaliku ze Sneżenki jest jeszcze gorzej (i haczyk, wymieniony na kolejny nowy, ciągle wyskakuje), mimo dociągania grzebieniem tkanina wygląda jak siatka:


Może to jednak ja robię coś nie tak? Ludzie, jeśli wiecie, pomóżcie! Bo ta na wstępie podana mądrość o robótkach ręcznych ułatwiających zasypianie przestanie mieć zastosowanie w moim smutnym przypadku :( A jeszcze trochę i tkanie obrzydnie mi tak, że nigdy do niego nie wrócę.

piątek, 16 listopada 2012

Drugie życie bukietów

Ponieważ w poprzednim poście zadeklarowałam, że napiszę, co robię z bukietami - a nie jest to pomysł całkiem głupi, to się wywiązuję. Zwłaszcza, że niczego ładnego ani nieładnego z wełny na razie do pokazania nie mam.
Wszyscy wiedzą, że bukiet można zasuszyć, ale trzeba to zrobić, zanim kwiaty zwiędną, a trochę szkoda, dopóki mogą cieszyć oko. Ja pozwalam kwiatkom cieszyć swoje oczy tak długo, jak się da, a potem... suszę płatki. Tu ostatni bukiet już się suszy.


Suszone płatki róż rzadko pachną same z siebie, a nawet jeśli pachną, to nie jest to zapach różany. Wyschnięte (na zdjęciu z bukietu sprzed miesiąca z okładem) wkładam do dającego się szczelnie zamknąć pudełka (uwielbiam szczelne pudełka, zawsze się przydają - to jest po lodach).


Trzymam je w tym pudełku co najmniej miesiąc, ale lepiej dwa - wówczas pachną co najmniej pół roku, i podlewam co 3-4 dni kilkoma kroplami różanego olejku zapachowego (prawdziwy eteryczny jest piekielnie drogi), potrząsam, zamykam, odstawiam i powtarzam. Różany olejek na płatkach róż sprawdza się nieźle. Jest coś, na czym sprawdza się w tej roli jeszcze lepiej - uwaga! Tym, którzy nie są miłośnikami (dość mdłego w istocie) zapachu lawendy, zdradzam sekret, nad którym uczciwie pracowałam dwa lata - najlepiej zapachy "nastawiać" na zielonej herbacie o sporych liściach (nie na "miale" herbacianym). Olejki eteryczne, również te prawdziwe (ja osobliwie gustuję w dobrze oczyszczonym olejku rozmarynowyme) z niczym nie komponują się lepiej i nic lepiej nie utrwala ich zapachu. Próbowałam nawet zapach irysa nastawić na korzeniach kosaćca, bo wszak to niby jedno i to samo - nic z tego, to zupełnie co innego, a kompozycja dość mało udana.
Potem organizuję jakąś torebeczkę - tym razem z braku czasu taką z organzy, w której dostałam prezencik od teściowej, ale ponieważ co jakiś czas zawartość trzeba wymienić, można się wznieść na wyżyny i coś na woreczku wyhaftować (mi się takie ładne, haftowane dokumentnie rozeszły, a teraz robię w wełnie, więc na razie zarzuciłam haft).


Po wsypaniu przygotowanego wcześniej, pachnącego dobra trzeba już tylko zawiązać woreczek...


... i powiesić na wieszaku.


A wieszak wraz z ubrankiem....


... powiesić w szafie. Żeby był jednak jakiś akcent wełniany: ubranko czyli żakiecik jest alpaczany i ma dokładnie... 20 lat. W owym czasie nawet w "cywilizacji" mało kto słyszał o alpace. A u nas? Mnie się wówczas udało przypadkiem trafić (do dziś nie wiem, jak ten cud mógł się zdarzyć) na nią w sklepie "Merkury" na warszawskim Żoliborzu. Była skitrana gdzieś na dolnej półce (nikt nie wiedział, co to w ogóle jest ta alpaka) w ślicznie nawiniętych moteczkach gotowych do roboty (wtedy to była rzadkość) i wyprodukowała ją znana i dziś manufaktura Filatura di Crosa. Była tylko w tych dwóch kolorach: beżu i brązie. I była cieniutka (sweter robiony w dwie nitki). Kupiłam od razu blisko trzy kilo (i dwa kilo czystej angory, bo też tam była, i to w bogatszej gamie barw, i też Filatura di Crosa). Cud tym większy, że kupiłam za psie pieniądze, w cenie anilany w typowych wtedy motkach do przewijania, która leżała obok. Naprawdę nie wiem, kto ją sprowadził i dlaczego - to dla mnie zagadka do dziś. W każdym razie z beżowej od razu zrobiłam  przepiękny (ech!) męski sweter (który mamusia właściciela uprała w pralce i to był koniec jego kariery), z brązowej sobie zrobiłam wielgachny ciepły sweter (po piętnastu latach noszenia moja mama go spruła i zrobiła sobie ładny rozpinany sweter), reszta z pół roku leżała. Do czasu, kiedy moja mentorka, cudowna kobieta o wielu talentach i umiejętnościach, prawdziwa dama, już nieżyjąca, nie wygłosiła zdania: "Na drutach można zrobić wszystko, ale szanelowski kostium trzeba sobie uszyć". Mnie jakby ktoś dźgnął drutem w tylną część ciała. Jak to się nie da? Mam z czego! No i tak powstało to ubranko (zrobiłam wykrój i według niego dziergałam - przypominam, że wówczas podkroje pach były w opisach wykonania rzadkością, reszta kaszka z mleczkiem - szanelowski żakiet to wszak "pudełko"). Jest do niego również spódniczka, typowa, szanelowska, z wrabianymi zaszewkami i guziczkiem. Morały są z tego dwa. Po pierwsze: nie ma rzeczy nie do zrobienia, nawet jeśli dookoła króluje bida z nędzą. Po drugie: dobry surowiec dobrze traktowany spokojnie przetrwa nawet i 40 lat (jeśli jest wełną, to nawet bez lawendy w szafie, chociaż mola strasznie się boję, bardziej niż lwa i wilków w lesie).

wtorek, 13 listopada 2012

Sněženka w roli głównej - cz. I

Łapki mnie swędziały, pochwyciłam więc otrzymane od Vladki dary i czym prędzej zrobiłam z nich niteczkę.


Włóczka jeszcze nie prana i chyba na razie nie będę prać do tkania. Wyszło mi w sumie 512 metrów nitki 2ply w 23 deko. Nie jest przesadnie mocno skręcona, mimo to bardzo mocna. Kręciłam razem i okrywę, i puch - u Sněženki nie jest tak łatwo je odróżnić i oddzielić. Ale wełna jest fajna. I niech was nie zwiedzie ten byle jaki kolor - to skutek marnego dziennego dziś światła. W naturze jest ślicznie śmietankowa. W zbliżeniu:


Zacznijmy więc od początku - oto dawczyni pięknego runa, Sněženka:

Zdjęcie: Vlaďka Cepáková
Dostałam też garstkę runa z barana Bivoja, dla porównania:

Zdjęcie: Vlaďka Cepáková
Runo pokazywałam w poprzednim poście o wołoskich owieczkach, barana więc sobie daruję, chociaż rogi ma przecudne, minę też wspaniałą i w dodatku inteligentną. Kto to barany i owce podejrzewa o jakieś braki w inteligencji? Chyba baran jakiś!
Vladka podała mi źródła informacji o tej rasie, bo w Internecie panuje prawdziwy pieprznik w tej sprawie, a owce są wprawdzie na liście owczych ras, ale nie są w Wikipedii opisane. Można znaleźć o nich informacje po czesku (ale zrozumiale) tutaj (z pięknymi zdjęciami) i tutaj. W skrócie: owce przywędrowały na Morawy z terenu Rumunii wraz z wołoską ludnością i zostały tam do dziś, chociaż ze względów gospodarczych w naszych czasach okazały się nie dość "ekonomiczne", by je hodować ("prymitywne" przecież, co po rogach widać, nie dość duże na mięso i nie dość miękkie na ubrania). Zostało ich więc w latach dziewięćdziesiątych niewiele czystej rasy, pojedyncze w małych gospodarstwach i w muzeum w Rožnovie pod Radhoštěm.  Barany są zawsze rogate i mają spiralnie skręcone rogi, dziewczyny nie muszą mieć rogów, kiedyś miało je niewiele, ale teraz w większości i owce mają rogi. Waga baranów (dane z lat 1942-50) wahała się od 45 do 60 kg, a owiec 30-45 kg, teraz owce ważą około 45 kg, więc wielkie nadal nie są. Wełnę mogą mieć różną - białą, szarą, czarną, mogą też być łaciate. Wełna jest długa, mieszana (dość sztywna okrywa, która spływa na obydwa boki, z krótkim, miękkim puchem), baran daje jej od 2 do 3,5 kg rocznie, owca - od 1,5 do 2,2 kg, czyli nie za wiele. Jeśli strzyże się je raz w roku, wełna osiąga długość 30-35 cm (czyż to nie cudowne?) i ma być klasy E, E/F (czyli od ok. 44 mikronów wzwyż). I ja się z tym zgodzę, jeśli chodzi o barana, ale Sněženka ma na pewno miększą wełnę. Jak trudno jest odtworzyć populację ginącego gatunku, niech świadczy fakt, że w 2002 roku było genetycznie nadających się do reprodukcji owiec 118 w 9 gospodarstwach, a w 2011 - 451 w 27 gospodarstwach. Łatwo zniszczyć, niełatwo odtworzyć, chociaż wydaje się, że co to takiego trudnego, jeśli rodzą co roku.
A tak na marginesie trafiłam w Wikipedii na znakomitą informację, która mnie - językoznawcę z wykształcenia - trochę jednak poruszyła. Otóż słowa, które wydawały mi się takie "nasze", góralskie, jak: baca, bryndza, juhas, kierdel, koliba, szałas, żentyca, pochodzą z mowy Wołochów właśnie (języki wschodnioromańskie, bynajmniej nie słowiańskie), związane są z hodowlą owiec nie bez przyczyny, bo Wołochowie byli ludem pasterskim.
A wracając do naszych baranów, teraz będzie zalew zdjęć i - mam nadzieję - mniej słów.
"Moje" runko było ślicznie śmietankowe i falowane, nie "lokate":


Było nieco krótsze niż przewiduje wzorzec rasy, ale Vladka uprzedzała, że to jesienna strzyża i one są krótsze:


Runko najpierw grzecznie wyczesałam na szczotkach, żeby je uczciwie poluzować.


Zaczęłam od kolorowych, farbowanych grzybami. Ale ponieważ miałam misterny plan, w którym trzeba mi było też ciut zimnych kolorów, ufarbowałam kilka loków na zielono i niebiesko. Ta wełna przepięknie chwyta kolor, nawet jeśli w pierwszej chwili wydaje się, że go odrzuca. Farbowanie kompletnie jej nie niszczy - na zdjęciu w słoiku z roztworem octu utrwala się kolor.


Kolorowa wyczesana wełenka w "rogalach":


I wyczesana w całości (z przodu, przed kołowrotkiem próbka z barana):


Potem to przeczesane dobro musiałam/chciałam wyciągnąć na grzebieniu z gwoździ w czesankę i zwinąć w "kocie" do przędzenia.


Trochę to trwało, ale miałam za to kupę wełnianych "obłoków" (z etykietkami, jaki kolor był dodany, bo między różowym a łososiowym różnica nie była wielka, a z kolei np. żółtego były dwa odcienie).


Potem trzeba je było tylko sprząść. Już w singlu wyglądały nieźle.


W międzyczasie po pierwszej szpuli znów trafił mi się bukiet (urodziny mam tak samo jak ten kraj po latach niewoli, a co zrobić z takiego bukietu, pokażę niebawem).


Co, oczywiście, nie przeszkodziło mi w szybkim tempie i jeszcze tego samego dnia dorobić szpuli numer dwa (w końcu we własne urodziny człowiek powinien zajmować się tym, co lubi, a nie staniem przy garach i obsługą gości).


Dziś rano skończyłam ją skręcać w dwie nitki.


I przewinęłam na motki, które w świetle lampy wyglądają tak:


I jeszcze z lodowymi kwarcami, które mają być ich integralnym elementem w gotowym wyrobie - dlatego właśnie dostały te smugi koloru (oraz dlatego, że szkoda mi było nie skorzystać z tych pięknych "grzybowych" kolorów Vladki).


A ponieważ w teraz w trybie pilnym muszę popracować, a do tego zrobić Puchatkowi szalik, przerywam przygodę z owcą wołoską i część drugą - czyli gotowca - przedstawię może za jakieś dwa tygodnie. To piękna owca i piękna, bardzo ciekawa wełna.

piątek, 9 listopada 2012

Czekoladowe nic z fińskich owieczek

Właściwie nie mam nic do pokazania, bo co tu pokazywać czapkę, która ma być jak najprostsza, ponieważ jest dla faceta, a ci - jak wiadomo - w większości nawet warkoczyka na czapce sobie nie dadzą sobie zrobić, o pomponie nie mówiąc, bo to wszak tylko gejom przystoi. Czapka jest więc tylko pretekstem do pokazania czegoś znacznie ładniejszego i ciekawszego, czyli fińskich owieczek - Finnsheep Landrace, bo tak się oficjalnie tę rasę nazywa.
To tym razem od początku. Moja czesanka z fińskich owieczek jest w pięknym bardzo ciemnobrązowym kolorze, który nazywa się czarnym. Półpołysk, który ta wełna podobno ma, widać tylko w zbliżeniu i z lampą błyskową.


Z dala, w aktualnie panującej na dworze ciemnicy, nawet z lampą, ten połysk traci.


Przędzie się z niej miło, a jak bardzo miło, zależy od długości włosa. No i tu okazuje się, że ta długość jest zależna od tego, czy owieczki strzyże się raz, czy dwa razy w roku, bo te akurat można dwa. Ja miałam do czynienia z nieprzesadnie długim, ale bardzo miłym i mięciutkim włoskiem.


Wyszły z tego singielki w cudnym kolorze i z pięknym połyskiem (nawet całym, nie tylko pół-). Kolor na zdjęciu jest rzeczywistym kolorem nitki, mimo lampy.


Moteczek nie miał już tego blasku. Urwałam na tę czapkę 9 deko i wyszło mi z tego (chciałam dość grubą nitkę) 160 metrów dubelka.


W realu jest ciemniejszy niż na zdjęciu, lampa błyskała nawet w środku dnia na balkonie.
Z tegoż dubelka powstała najprostsza na świecie czapka plus opaska dla Puchatka, nie dla Pana Styropiana, dlatego na Pana Styropiana za duża. Jakie były warunki świetlne widać, bo na zdjęciach widać coraz mniej.


I tyle o działaniach raczej z konieczności niż z wyboru. Puchatek zadowolony, zamówił jeszcze tkany szalik z tej samej wełny, będę więc musiała znów zasiąść do przędzenia czarnych fińskich owieczek. I nie będzie to nieprzyjemność, ale też dla mnie nie jest to jakaś szczególna przyjemność, mój poziom lubienia - tak mniej więcej jak BFL.
Same owieczki są natomiast, jak to owieczki, fascynujące. Pochodzą w istocie z Finlandii, ale hoduje się je praktycznie wszędzie, więcej w Stanach Zjednoczonych niż w Europie, a najwięcej w Australii. I, o dziwo, ponieważ są bardziej odporne na tego pasożyta, przez który tak nieludzko kaleczy się merynosy, fińskich owiec nie traktuje się tak podle, a nawet próbuje krzyżować z merynosami, by je również genetycznie na niego uodpornić.
Fińskie owieczki są właściwie we wszystkich kolorach, ale jest to skutek genetycznego ulepszania, bo w naturze występują w dwóch: czarnym (jak widać u mnie) i brązowym, który jest bardzo podobny  do szetlanda moorit, przy czym gen odpowiadający za kolor brązowy jest recesywny (jak u ludzi blond), więc z czarno-brązowej krzyżówki większa jest szansa na czarne jagnięta.

Zdjęcie: by David Smith from Elimäki, Finland (Sheep) 

Ale wskutek krzyżowania istnieją też owieczki białe (to Australia głównie), srebrzyste, inne pośrednie i łaciate. Te łaciate mają też często łaciate pyszczki i wtedy wokół oczu mają ciemnne półkola, a czasem nawet takie kropy jak pandy. Jak ten samiec.

Zdjęcie: by Andrei Niemimäki from Turku, Finland
Hoduje się je głównie na wełnę, ale też na jagnięcinę, bo są nadzwyczajnie płodne, rodzą dwa razy do roku, co najmniej trzy jagnięta, a zdarzało się, że nawet dziewięć za jednym razem. Dla hodowców produkujących mięso nie jest to jednak specjalna gratka, bo to są owce nieduże, przepisowej wagi nigdzie nie znalazłam, ale wysokość samca w kłębie to 65-100 cm, a panie są zwykle mniejsze.
To, co nas interesuje najbardziej, czyli wełna, ma ciekawą właściwość, z natury odrzuca roślinne zanieczyszczenia, czyli można spokojnie kupować runo bez specjalnych obaw, że nas śmierć przy przebieraniu zagryzie. Kudełki są mięciutkie, mają grubość od 21,5 do 31 mikronów (Bradford: 50s-60s), w Unii Europejskiej w standaryzowanej wełnie muszą mieć mniej niż 26 mikronów, czyli jak BFL. Długość kudła waha się od 7,5 do 12,5 cm, a na cal musi mieć co najmniej 8-12 "karbików" (nie wiem jak to nazwać, podobnie jak na alpaczanej wełnie, która nie jest "lokata",  tylko są na niej takie drobne falki). Jest jedwabista (potwierdzam) i ma półpołysk (semi-lustrous, jak widać). Od jednego zwierzaka można jej dostać rocznie od 7 do 12 i więcej kilogramów. Z czego jawnie wynika, że to pod każdym względem wydajna bestyjka. Nie dość, że wełnę daje ładną, to również jagniątka ślicznościowe. Zatem na koniec taki właśnie słodki i miękki maluch.

Zdjęcie: by Andrei Niemimäki from Turku, Finland (Feeding black lamb) 
Można takiego głaskać bez końca!