piątek, 26 października 2012

I po snach

We śnie wszystko wygląda lepiej. Ładne navajo ze snu wszak powstało na osnowę. Miało być tak pięknie, a jest tak:


To znaczy tak było przed praniem. Długość 206 cm, szerokość 25 cm.
A tak jest po praniu, na Lali:


Ostateczna długość 197 cm, szerokość: 22,5-23 cm.
Błędy te same, co za pierwszym razem: nierówno i nazbyt dobity wątek i brzegi nierówne mimo nicielnico-płochy, a nawet bardziej niż na ramce.
Już na warstacie widać było, że nie powala.


Widać też, że singiel na wątek równy nie był.


A w osnowie tak pięknie się jeszcze zapowiadało.


No cóż, będę trenować dalej!

środa, 24 października 2012

I jak tu nie lubić Lincolna... i spółki

I co? Można go nie lubić?



Nie można! Światła nie ma, mgła taka, że samoloty nie lądują, mokry jest i... świeci! To jak go nie kochać!
Kiedy go splotłam w tymoszenkę (tak w domu nazywamy te precle wełniane), mgła już była taka, że nawet Lincoln nie chciał zaświecić.


Tak, to ten od Asi. Mam ponad trzydzieści deko i planuję sweterek dla siebie. Nie oddam, nie oddam!

A jak już miałam rozrobione kolorki, to przewinęłam 25 deko porządnej fabrycznej wełny (200m/50 g) na motki nadające się do farbowania i też ufarbowałam. A co?


A jakie w zbliżeniu ładniutkie.


Lubię, jak mi wychodzi dokładnie to, co chcę.

No i jak tylko mogłam sobie na to pozwolić, natychmiast pogalopowałam do kołowrotka, żeby pokończyć to, co pozaczynane. I dorobiłam drugi motek Falklanda do pierwszego, który uprzędłam w lutym chyba, może na początku marca.


Mam tego w sumie 737 metrów w 20 deko. Bardzo taki pstrokatek lubię i chyba najlepiej mu będzie w tkanym szaliku, bo tam się takie zestawy cudnie miksują.

Na froncie runa:
Prany wczoraj młodociany brudasek rasy North Ronaldsay się nie doprał (co tu się dziwić, jeśli ja nie doprałam, to sam się też nie doprał), końce loków nadal ma żółte, ale szorować się bałam ze względu na te filce. Na razie schnie i widać już, że będzie z nim ciężki krzyż. No i po praniu kremowo-szara barwo żegnaj! Zdaje się, że nawet hodowca swojego zwierzęcia nie widział, zanim się w g... utytłało. Jaki kremowy? Gdzie?


Czarne jagnię Hebrideana, uprane siłą woli (i detergentem, w tej kolejności) poprzednim razem (nie przebierane, tylko wyluzowane z g...) już wyschło bardzo dokładnie i nadal jest w nim łąka i obora, tylko nie śmierdzi.


A mojego Puchatka zachwycił kolor. Że niby taki głęboko i gorzko czekoladowy (gdzie on tę czekoladę dostrzegł?). A ponieważ za każdym razem, kiedy mówię, że coś mu udziergam, wybucha głębokim teatralnym śmiechem, zaparłam się, że nie ma totamto, jak się podoba, tym razem będzie czapka i rękawiczki.  No i żeby sprawdzić, czy oczy mylą mnie, czy jego, o dziewiątej rano chwyciłam niedużą garść runa i po przeczesaniu na szczotkach, wyciągnięciu na gwoździach, ukręceniu singielków i skręceniu w 2-ply już o wpół do drugiej miałam pół deko nitki. Niewątpliwie czarnej, nie czekoladowej nitki.


To jest naprawdę piękna, głęboka czerń, żadna czekolada. Tylko światło było fatalne, a zdjęcie poruszone, bo dziś dujawica była straszna i nawet przez ułamek sekundy sznurki nie chciały trwać w bezruchu. Dlatego skrętu nie widać, koloru też, ani faktury, ale łąkę walijską na bielańskim balkonie i owszem, w powiększeniu widać dobrze. Nie wykruszyła się. Po prostu: czarna wełna z czarnej owcy od czarnego hodowcy.

wtorek, 23 października 2012

Znów owieczki i... barany

Kupiłam swego czasu za bezcen (wysyłka już nie była za bezcen, bo z Anglii) 30 deko wełny z owieczek Swaledale i, korzystając z pięknej pogody pod koniec ubiegłego tygodnia, postanowiła ufarbować sobie zapasik kolorowej wełny na zimę. To oczywiście nie koniec urobku, ale w jednym poście nie zmieszczę. W każdym razie moje Swaledale są teraz takie:


A nawet ładniejsze! Kiedy sobie schły, też je fotozdjęłam.


Wełna jest podobna do Herdwicków, luźna i puszysta, trochę się rozsypuje, ale na moją łapkę miększa i przyjemniejsza w dotyku, chociaż powinno być odwrotnie. I te, i tamte są cieplutkie, bo potrafią zimować na zewnątrz. Już czesanka wygląda ciekawie.


W zbliżeniu widać lepiej ten jasnoszary kolorek i pojedyncze ciemniejsze włoski.


Kudełki ma dość długie.

Przędzie się ją więc bardzo miło. Zostawiłam z pół deczko, żeby zobaczyć, jak wygląda sprzędziona w naturalnym kolorze.

No i teraz nie wiem, czy lepszy był ten kolor, który jej Bozia dała, czy ten ode mnie. Bo w niteczce wygląda bardzo ładnie.
Wełny tej wspaniałej o przekroju włoska 36-40+ mikronów (Bradford count: 40s-30s) dostarczają może nie prześliczne, ale charakterne rogate owieczki, które nazwę swą wzięły od doliny Swaledale w Yorkshire.

Zdjęcie: by Alethe
Ten powyżej to chyba pan baran, sądząc po skręconych wielokrotnie rogach.
W stadzie wyglądają cudnie.
Zdjęcie: Mike Quinn
A przy okazji farbowania wełny tychże owieczek, pochwyciłam kolejny motek "kupnej" i zalałam tym samym, co czesankę, tylko jak leci.


I bardzo jestem zadowolona, że motek był spory, bo 16 deko.


I powiem więcej: powtórzę to na dużo lepszej "kupnej" i w dużo większej ilości.

Z pozostałych ciekawostek, czyli w sprawie moich baranów, a ściślej jednego - mnie: otóż przyszło wczoraj z Panem Marcinem moje oczekiwane runo, to znaczy nie moje tylko zapowiadane szaro-kremowe runo owieczki, a ściślej jagnięcia North Ronaldsay. Przyszło w stanie, jakiego - rzecz jasna - baran oczekiwał. Albo nawet gorszym, czyli wraz z kupą, łąką i oborą.




Zostawiłam to póki co na balkonie, ale chyba zaraz muszę z tym coś zrobić. Ale najlepsze jest to, że - co może zrobić durny baran w takiej sytuacji? - zamówiłam u tego brudasa trzecie runo: szaro-czarno-brązowego Hebrideana. Rozumu to mi można doprawdy pogratulować!

wtorek, 16 października 2012

Dostawca runa i spółka

Mój dostawca dostarczył tyle wełny, ile dostarczył, teraz przygotowuje się do zimy i przestał dzielić się swoją produkcją - na szczęście (mniej odkurzania). Wyszło z niego przez trzy miesiące tylko tyle:


Na zdjęciu nieprane i szare jakieś, w realu ładniejsze. Ale po kolei - oto on, przystojny dostawca runa i mój najlepszy kolega (jesteśmy ze sobą przez 24 godziny na dobę, czasem nie do wytrzymania, i dla mnie, i dla niego).


Spojrzenie wiele mówi: - Odczep się, czego chcesz, już nie mam siły. Co, ja małpa w Zoo jestem?
Wyszło z niego w sumie niecałe 5 dag, metodą czesania podwójnym zgrzebełkiem. Podsierstka krótkiego, bo on chyba ma wśród wstępnych sznaucera (resztka brody i pelerynka na karku oraz nieziemska odwaga) z labradorem (cała reszta wraz z ciepłym charakterem) i jakiś gen po jamniku (podługowaty jest, to fakt, i łapy zadnie ma trochę krzywe).


To połowa tego, co dał, bo się późno zorientowałam, że nie dokumentuję. Na szpuli singielek był krzywy, bo zanim opanowałam technologię przędzenia tego śliskiego, krótkiego podsierstka, potrwało (ale do jaka technologię mam już jak znalazł).

Najlepiej idzie, jak już człowiek siądzie i nie przerywa.
Dubelek skręcany:

I na tych dwóch zdjęciach chyba najlepiej widać realny kolor wełny z mojego błyszczącego czarnego psa. Może ten przodek labrador był czekoladowy?


W każdym razie mam 60 metrów całkiem grubaśnej i nie całkiem równej psiej wełny w dublu. Wełna psia jest jeszcze mniej sprężysta niż ta z alpaki. Do czego więc tego użyć? W każdym razie póki co trzeba było motek uprać, bo surowiec jednak "pachniał" psem. Teraz schnie.


Donoszę również, że przybyło mi koleżeństwa. Obcuję więc już nie tylko z psem i Panem Styropianem. Dziś przyjechało dwoje nowych pomocników: Kulas (w sprawie blogowej, bo jak długo można próbować zdejmować własne stopy!) oraz Lala (w sprawie nieblogowej, ale może i na bloga się przyda, jak mnie puści skarpetkowy szał).

Lala cerę ma bladą i siorpatą (pępek mnie wzruszył!), ale jest w autentycznym rozmiarze 38/40 (czyli tym, w którym siebie najbardziej lubię) i będzie mieszkać w piwnicy, bo w domu już nic się nie mieści. Dlatego musi być lekka (pan kurier mnie pytał, czy to zwłoki - coś dziwnie lekkie), bo będę z nią zasuwać po piętrach. A Kulasa natychmiast ubrałam w jakąś już sfatygowaną skarpetkę, żeby go sprawdzić.


I wtedy okazało się, że jak się robi skarpetki z ręcznych włóczek, to trzeba było kupić Kulasów dwóch. Ot, wiadomo, kiedy Polak mądry!
No i żeby nie było, że się to dobre skończyło - znów dostałam prezenty. Cudne! Wczoraj wieczorem Pan Marcin znowu do mnie zapukał i proszę uprzejmie:


Nie dajcie się zwieść zdjęciu - tego jest całe mnóstwo, to jest dobrze ponad 30 deko Lincolna, mojego ulubionego! To jest taka ilość, z której przy moim sposobie dziergania wychodzi pełnowymiarowy sweter z długim rękawem! I ja już nawet wiem, w jakich będzie kolorach!
I jak widać po drugiej części prezentu, od razu wiadomo, od kogo on piękny prezent jest - od Asi spod Jedynki! A teraz jej cudne drobiażdżki na pięknym, lekko połyskliwym, śmietankowym tle Lincolna:


Jak można takie cudeńka "niewypałami" nazywać?! No i czy gęba się człowiekowi może nie uśmiechnąć?
Bardzo, bardzo dziękuję!

piątek, 12 października 2012

Boczkiem, boczkiem...

... ale się udało. Jak widać od pracy na życie (którą też lubię) znosi mnie wciąż w sposób niekontrolowany a to do gwoździ, a to do kołowrotka. Ciekawość żarła mnie straszna w sprawie pomysłu, który na wrzosówkę przyszedł mi do głowy. No i zrealizowałam tę część pomysłu, która się wyklarowała. Co z tego będzie, jeszcze pomyślę.


Jest tego 16 deko - 206 metrów w dwóch motkach. Przypomina mi tzw. samodział - zgrzebny, ale interesujący.

Już sama nitka z wrzosówki jest interesująca, ale puch jest tak zwarty, a okrywa tak długa, że przy przędzeniu runa wprost z wora można sobie połamać palce. Przeczesałam ją zatem z grubsza na szczotkach i przez dwa dni (zanim usiadłam do kołowrotka) mieszkał z nami tzw. wściekły kot (tak, to zawartość tej niedużej torebeczki od Wioli):


Żeby zrealizować drugą część przedsięwzięcia, czyli kolorową nitkę z pęcełkami, musiałam przeczesać w całości na gwoździach ufarbowaną fryzyjską wełnę od Asi (genialnie zgręplowana, bajecznie się ciągnie i przędzie, pomyśl Asiu o naleweczce dla swojej gręplarni) i sprząść tzw. odpad z gwoździ, z którego zrobiłam taśmę drugiego sortu - nic się nie zmarnowało. Na zdjęciu sort pierwszy:


Wtedy mogły powstać dwie śliczne szpuleczki, a wydawało mi się, że ponieważ wrzosówka świadomie grubsza i nierówna, a fryzyjska dużo cieńsza, to wystarczy tyle:


Nie wystarczyło, musiałam sprząść jeszcze trzy "kocie" z pierwszego sortu fryzyjskiej. Wrzosówka, choć sprzędziona na grubo i gruziołkowato, okazała się nadzwyczajnie wydajna. Ma jeszcze inną zaletę: singiel z niej mimo gruzłów jest znacznie mocniejszy niż 3ply z merynosa. Idealna na przykład na skarpety - nie do zdarcia, nie do urwania.
No i wyszło, co wyszło:

Mnie się podoba, tego chciałam. Już sobie udowodniłam, że cienką i równą niteczkę umiem zrobić, to mogę sobie poszaleć z robieniem tego, co mi się podoba.


Na zdjęciu w prawym różku widać kawałek siateczki. To siateczka na której schnie (nadal schnie) kolejny prezencik dla mnie ode mnie, który we wtorek przyniósł mi Pan Marcin - pół kilo wełny z jagnięcia Hebrideana. Połakomiłam się, zapłaciłam jak za zboże i nie wiem, co to z tego wyniknie. Zapakowana była w folię i sizal. Po otwarciu folii musiałam natychmiast, ale to natychmiast wrzucić to do środka piorącego. A ja na zapachy specjalnie wrażliwa nie jestem. Wyglądało całkiem, całkiem w pierwszej chwili.


Było w tym wszystko, cała łąka i ogród, a zapach pochodził głównie ze skiśniętych i poprzywieranych kup. Wrzucając do wiadra ze środkiem, wybrałam tylko kupy, resztę uprałam jak szło, bez przebierania (zapach był naprawdę nie do wytrzymania), sześć razy.
I jak teraz na to patrzę, robi mi się słabo na myśl o wyczesaniu tego wszystkiego z wełny.


Zielska w tym tyle, że mnie śmierć przy tym zagryzie. A nie wywalę, bo to jest miększe od młodej alpaki i ma przepiękny kolor. Czekam na North Ronaldsay od tego samego hodowcy, szaro-kremową, czyli ze względu na niezwykły kolor też nie wyrzucę, nawet jeśli będzie w podobnym stanie, czego się spodziewam. Cóż - te szkockie owieczki mieszkają niestety we Walii - to, co dostałam od Szkotów może i było zapakowane w worek na śmieci, ale było przebrane i bez syfu, niektórzy Anglicy natomiast najwyraźniej mają podobne do znanych nam skądinąd obyczajów.
Donoszę poza tym, że twarożek ani masełko od Asi się nie zmarnowały, tylko żeby nie było całkiem nudno, zmieniłam im formę:

Pochwalę się też, że deszcz prezentów nie przestaje na mnie spadać. I nie dość, że kochanie moje zafundowało mi harfę z przyległościami, to dostałam też wczoraj narzędzie do robienia zdjęć (może powinnam się zacząć martwić, bo tak wiele łaski bywa znakiem poczucia winy w jakimś, wiadomo jakim, względzie) z bardzo przyzwoitą optyką (wprawdzie Sony nie Zeiss, ale nie bądźmy snobami):


Będę więc teraz robić gorsze zdjęcia zanim zacznę robić lepsze zdjęcia, bo nić porozumienia między mną a nowym sprzętem jest na razie hiperlace.
Do aparatu dołączony był bukiet, zdjęty starym aparatem, bo nowym, okazało się, nie umiem.


Tak, niestety, jak widać na zdjęciu u mnie w użyciu nadal syrop i tabletki (no, w emocjach nie zadbałam o właściwą kompozycję na fotografii!), ale to już szósty tydzień, więc chyba mnie wreszcie ta franca, co mnie chwyciła na początku września, wreszcie puści. Czego sobie z całego serca życzę. A innym życzę, żeby ich przez okrągły rok żadna franca nie dopadła!