środa, 29 sierpnia 2012

Przyszło nowe!

Przyszło i od razu padło mi na rozum. Prowadzę zatem nierówną walkę ze znaną mi materią i kompletnie nieznaną techniką, co daje na razie takie oto efekty:


Kiedy u MelinoLiesl zobaczyłam tkany szalik, natychmiast zapragnęłam też tak umieć. Pognałam więc na allegro, gdzie udało mi się zakupić nie nazbyt drogo ramę tkacką dla dzieci, w największym dostępnym rozmiarze (42 x 54 cm). No i ta rama wczoraj przyszła. A mi od razu padło na rozum. I właściwie szkoda, że nie zdokumentowałam pełni tego szaleństwa, ale wolałam nie wychodzić do innego pokoju po aparat. Najpierw uznałam, że ja się tam na tej paskudnej anilanie, co była dołączona do ramy, uczyć nie będę. Wyciągnęłam więc z pudła to:


Skarpetkowa "Jawoll" Langa miała być osnową, za wątek posłużyć miała hiszpańska wełna (24 mic) do filcowania, co ją kiedyś kupiłam w sporej ilości, bynajmniej - jak widać - nie do filcowania i przerobiłam na różne różności jeszcze na moim stareńkim kołowrotku (czyli musiało to być dobrze ponad rok temu). Między innymi na ten właśnie singiel, któremu naonczas nadałam wdzięczną nazwę "Fogo" w farbowaniu, a którego jest 15 deko i - dziś już to wiem - jest z merynosa.
Pochwyciłam kłębek skarpetkowej, znalazłam w Internecie instrukcję napinania osnowy na sprzęcie Ashford, przyjrzałam się zasadzie tegoż napinania, bo sprzęt nieporównywalny i ruszyłam do boju. Po jednej stronie tzw. dużego pokoju leżała rama, obstawiona butelkami z mineralną, żeby mi się nie ruszyła, po drugiej - stolik, którego noga służyła mi za wirtualny koniec napiętej na szalik osnowy. Ja zasuwałam raz na kolanach, raz na czworaka, innym razem na nogach w pochyle, jak partyzant, albo ślizgiem na czterech literach - z kłębkiem w garści - od jednego do drugiego. Po czterdziestu kilku takich kursach miałam nici napięte na jednej połowie jednej strony ramy oraz nodze stołowej i chciałam już sobie z rozpaczy otworzyć flaszkę wina mimo wczesnej pory, ale wtedy spod stołu wylazł pies, by towarzyszyć mi do kuchni. No i okazało się, że albo bez żadnych przerw napnę osnowę do końca, kątem oka kontrolując ruchy psa, albo o tym, co zrobiłam dotychczas, zapominam. Wróciłam do zadania. W sumie wszystko trwało trzy godziny i troszkę, ale zrobiłam. Na psim spacerze zaraz potem zorientowałam się, że nie mam pełnej władzy nad lewą nogą. I dopiero wtedy rozpoznałam, iż rozum mi odebrało, a wskutek tego może nawet władzę w nodze na dłużej (bo nerw kulszowy po przeciwległej stronie na wysokości miednicy z kolei czułam aż nadto wyraziście). Ale na szczęście brak władzy w nodze okazał się tylko skutkiem nadwerężenia mięśni uda. A dziś zabrałam się za tkanie. Popełniłam chyba już wszystkie możliwe błędy, ale trwam - będę tkać.
Mój warsztacik wygląda zatem w całości tak oto:


Szalik, co ma w perspektywie mieć 31-32 cm i jest go do tej pory już dobre pół metra, z bliska jest doskonale niedoskonały, ale to pierwszy, więc jaki ma być.


A skarpety, które miały być robione pierwej, są na razie w jednej pełnowymiarowej sztuce i zostaną niechybnie (wcześniej czy później) podkolanówkami, bo ten motek się nie kończy (nie do wiary - 5 deko, 118 m - neverending skein?).


Te kolory to dzieło nie moje, lecz lampy błyskowej. W realu naprawdę jest lepiej. Zajzajer, ale nie aż taki!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Carmen na skarpetki i coś jeszcze

Cóż, urobek z tygodnia marny - ledwie 100 g włóczki.


Na tym zdjęciu nawet 50 g, bo tyle udało mi się skręcić zanim wczoraj zaszło słońce. W kłębie rzuconym lada jak wyglądało sobie dobrze całkiem.


Powstało z tego. Pisać nie ma o czym, zatem zalew zdjęć.
W singlu:


Skręcona na szpuli:

Po zakończeniu w motkach, w świetle lampy błyskowej (noc już była głęboka):


W zbliżeniu:

No i cała prawda cały tydzień: im mniej jest się czym chwalić, tym więcej zdjęć.
Jedyne, co w tym wszystkim mnie osobiście satysfakcjonuje, to fakt, że obydwa motki mają po 50 g i po 118 metrów. I nie "cienkość" włóczki jest tu moją dumą, lecz to, że motki są idealnie równe. Podzieliłam, bo i tak miała być na skarpety (źre). Jeśli więc zacznę od palców, to mogę spokojnie wyrobić motek do końca bez stresu, że jedna skarpeta będzie dłuższa od drugiej.
Devon, jak to ostra długa wełna, przędzie się dobrze, pod warunkiem, że nie ma w niej krótszych "fafuśniaków", z których warto ją na bieżąco "obierać". To znaczy: wszystko mi jedno, czy Devon, czy Wensleydale. Połyskuje pięknie.
No, a ponieważ jednak jest się czym pochwalić (choć nie za własną przyczyną), zdjęcie jest tylko jedno i w dodatku niezbyt efektowne:


To jest skarb! Przyjechał do mnie od Asi (Appollinar)! I już nie będę pyszczyć, że nie mam szans spróbować, jak się przędzie polskie owce, bo mam owce górskie, mam polskie merynosy, mam owce fryzyjskie i mam cudne, ciemnobrązowe owce z Zaolzia. O! I w dodatku wszystkie uprane, pachnące, zgręplowane. Myślę, że trudno byłoby bardziej mnie uszczęśliwić! Dziękuję Asiku!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Na próbę

Właśnie wcięło mi prawie gotowego posta i jestem wściekła jak nie powiem co. Piszę więc od nowa metodą telegraficzną.
Miałam tysiąc pomysłów, co zrobić z naturalnie farbowaną wełną Icelandiców. Oto próba najsensowniejsza.

Urwałam po kawałku w trzech kolorach: drzewo kampeszowe, marzanna barwierska i dalie.


Dałam to po trochu na szczotki.


Wyczesałam z lekka w "kocie" metodą proalpaczaną.


I uprzędłam z tego 68 jardów singla.


Okazało się, że moje palce przy przędzeniu wyglądają tak:


Za to w praniu nie farbowało nic. Najwyraźniej kampesz ima się tylko paluchów.


Z tegoż upranego moteczka zrobiłam próbkę na drutach 2,75.


 I uznałam, że bardzo by mi się podobało, gdyby to był dubelek. I tak też zrobię z tymi 15 dekagramami reszty tego dobra.
A teraz o wełnie, żeby nadrobić zaległości.
 Icelandic, znaczy owce islandzkie, bardzo są piękne, mogą być w różnych kolorach, zarówno jak chodzi o wełnę, jak też o skórę, zdarzają się nawet łaciate. Mogą być rogate lub nie - obydwie płcie.

Zdjęcie: by Wellington Grey from London, England 
Kudły Icelandic ma dwojakiego rodzaju - długą okrywę z grubych włókien (należy sądzić, że nieprzemakalnych i wiatroodpornych, bo to zwierzątko na zimę zostaje na dworzu i potrafi sobie radzić), i ta wełna nazywa się tog i ma grubość 28-31 mikronów (Bradford: 54-50s), inne źródła twierdzą, że ma średnio 27 mikronów, więcogóle nie jest przesadnie "źrąca". Pod spodem jest podsierstek już zupełnie milutki, choć krótszy, ma 19-22 mikrony (Bradford 70-64s), czyli w okolicach miękkiej alpaki albo mięciutkich merynosów, i nazywa się thel. Istnieje jeszcze lopi - włóczka produkowana jednocześnie z obydwu rodzajów kudła Icelandica właśnie, nie żadnej innej owcy. I służy do dziergania.
"Mój" Icelandic to na bank tog i źre zdecydowanie bardziej niż wełna grubości 27 mic, chyba jest ze starego barana, nie z młodej owcy. Kolor ma dość przyjemny,...


luźne, sztywne kudły, które w żadnym razie nie wyglądają na podsierstek...


i są słusznej długości.


Jeszcze nie wiem, czy ją lubię, ale teraz wciskam "publikuj" nawet nie czytając po sobie, bo jak znów wszystko wyślę w kosmos, to się rozpłaczę - a nie mogę sobie dziś na to pozwolić.

sobota, 18 sierpnia 2012

Małe farbowanko

Mało, bo tylko 10 deko, ale za to kolorowo - w zestawie dobrze sprawdzonym, bo wymyślonym  ponad dwa lata temu i chętnie przeze mnie powtarzanym. Dobrze wygląda nawet w "ciapku".


Kiedy sobie schło, wyglądało tak:


Wełna pochodzi od... I tu zaczął się problem - to Devon Top z WoW. Ale okazuje się, że Devon Devonowi nierówny. Istnieje bowiem Devon Longwool i Devon Closewool, a wełna dość zasadniczo się różni, bo jeśli Longwool ma grubość 36-40 mikronów, to Closewool jest już znacznie miększa, bo ma od 28 do 34 mikronów, no i krótsza, bo określa się ją jako średniej długości. W każdym razie Devon Closewool to krzyżówka Devon Longwool z tradycyjnie hodowanymi w Exmoor na południowym zachodzie Anglii owcami. I właściwie tyle o Closewool, bo po organoleptycznym badaniu stwierdziłam, że mam oto w ręku Devon Longwool - wełnę szorstką, długą, błyszczącą, w naturze w kolorze nieładnym, bo niby ecru, ale szarawo-beżowawe. Tak się z nią spieszyłam do farby, że jej nawet nie sfotografowałam na sucho. Przypomniałam sobie o dokumentacji dopiero po upraniu.


To jest kompletnie mokra wełna, cieknie z niej w momencie fotografowania.
Zbliżenie w tym samym momencie:


To wyraźnie pokazuje uroczą właściwość niemal wszystkich długowłosych, "lokatych" wełen: nie przyjmują wilgoci, natychmiast się jej pozbywają, cudownie chronią przed wiatrem i... "żrą". Mają na sucho ładny połysk i pięknie się też farbują. I czy to będzie Devon Longwool, Leicester Longwool czy Wensleydale, wszystkie mają tę właściwość. Mnie zainteresowało w całej historii o owieczkach ras Devon to, że nieprzemakalne i przeciwwiatrowe właściwości przeniosły się ze "żrącej" i używanej do produkcji dywanów Longwool na milusią w istocie Closewool. Muszę więc przyszłej wiosny po strzyży na taką zapolować.

A oto i owieczki, które dostarczają przedstawionego surowca - są dokładnie takie, jakie sobie zwykle wyobraża "mały Jaś", jak z elementarza:

Zdjęcie: Derek Harper

To stworzona w drugiej połowie 19. wieku krzyżówką Leicester Longwool i Southam Nott i Bampton Nott. Mieszkają głównie na południowym zachodzie Anglii. Mają zarośnięte pyszczki i nogi, pyszczki całe są białe, tylko nozdrza czarne. I chłopcy, i dziewczynki nie mają rogów. Panie ważą 75-80 kg, panowie do 110 kg. Wełna ma 20-25 cm, cudny połysk, piękne otwarte loki i jest bardzo ciężka, z jednej owieczki jest jej od 7 do 10 kg (ale zdarzają się egzemplarze, które dają nawet 20 kg). Bradford: 40s-32s, bardzo wydajna zatem nie jest. Ale na kolorowe, rozgrzewające, nieprzemakalne skarpetki mi wystarczy.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Bokami robię...

To znaczy: porządkuję, porządkuję i... porządkuję. A że mam co porządkować - nie o hektary powierzchni chodzi, lecz o ilość rzeczy rozmaitych - to jeszcze trochę poporządkuję. Urobek mam zatem mizerny. Jeszcze mi się tak nie zdarzyło, żeby przez pięć dni tylko marne siedem deko uprząść.


Z ostatniego farbowanego urobku zaczęłam kręcenie od nieszczęsnych 7 deko Shropshire, którą najpierw przez godzinę  gotowałam w wywarze ze szpinaku, a potem na parze ufarbowałam resztkami Landscapes.
Oto ona w motku, przed praniem (wszystkie zdjęcia przed praniem):


Jest jej 235 metrów w 7 dag (w 100 g byłoby 335) i jest to najcieńsze moje jak dotychczas navajo uprzędzione na przełożeniu 1:8, bez specjalnego zamiaru przędzenia cienko. Tak wyszło, po prostu.
Zresztą wyszło nawet równo, technicznie zatem jestem z siebie dość zadowolona:


W singlu wyglądało tak:


I singiel pokazuje jedyną odkrytą przeze mnie dotychczas wadę tej wełny. Mam z niej kilka par skarpet, używanych, z dubelków - mechacą się się trochę w noszeniu i w praniu. Poza tym to wełna bez wad.
W taśmie wygląda świetnie. Może jest trochę żółtawa, ale w miłym odcieniu.


Bardzo miła i puszysta, luźniutka, ale sprężysta, więc przyjemnie się z niej przędzie.


Włos nominalnie ma 10-15 cm i z "mojej" taśmy wynika, że tak w istocie jest.


Grubość włókien nominalnie to 26-30 mikronów. I na moje wyczucie tak też jest, u mnie bliżej 26 mic (Bradford count: 54s-56s, więc dość wydajna - i to się z moim doświadczeniem zgadza). No i teraz właściwie to, co najładniejsze w tym poście - owieczka, która jej dostarcza:

Zdjęcie: Erich Ferdinand
Rasa stworzona na wzgórzach Shropshire w połowie dziewiętnastego wieku z miejscowych "czarnolicych" rogatych owiec skrzyżowanych z białolicymi i bezrogimi Southdown, Cotswold i Leicester, już po kilkunastu latach zaczęła być eksportowana głównie do Stanów Zjednoczonych i tam przetrwała znacznie lepiej niż w samej Anglii, gdzie jeszcze nie tak dawno była zagrożona wyginięciem. Ale teraz już została całkiem nieźle odtworzona. Jest jeszcze wprawdzie na liście rzadkich ras, ale już jej nic nie grozi. Nie są to owieczki malutkie, bo panie ważą do 80 kg, a panowie nawet do 120 kg. Podobno smaczne, ale nawet nie chce mi się o tym myśleć. Wełnę w każdym razie mają jak dla mnie, do przędzenia nadaje się znakomicie, farbuje się świetnie i - jak widać - bez fanaberii i prób filcowania się. Ja ją bardzo lubię, zrobiłam więc spory zapasik, gdy tylko ją dopadłam. No i ma jeszcze jedną cudowną zaletę: z tego posta o marnych siedmiu deko włóczki zrobiła mi całkiem porządny post.

piątek, 10 sierpnia 2012

W międzyczasie

Walczyłam z praniem i farbowaniem, a w międzyczasie na chwilę siadałam do kołowrotka, żeby trochę zmniejszyć ilość zapasów. I oczywiście robiłam to zgodnie z zasadą, że jeśli nie mam do czegoś przekonania, tym szybciej muszę to przerobić, bo inaczej nigdy się nie doczeka. Powstało więc w owym międzyczasie to:


Kłąb po lewej jeszcze nie prany, dwa po prawej już po praniu. Melanżowej jest w sumie 765 metrów w 28 deko, do tego po 40-45 m w każdym z trzech dodatkowych kolorków. Kolorki dodatkowe wzięły się stąd, że kiedy tak przędłam trochę bez celu, nagle ten cel mi się z całą mocą objawił i tylko on (bo nie uroda samej włóczki) trzymał mnie przy kołowrotku. Ale gdy skończyłam, okazało się, że chyba mam cosik za mało tego towaru, żeby "cel" zrealizować. Teraz więc muszę jakoś zmodyfikować "cel".
W zbliżeniu wygląda toto tak:


W singlu:


Powstało z tego oto czegoś:

A to było nie wiadomo co, oprócz tego, że wełna. I wyglądała całkiem porządnie. I zapowiadała się dobrze - na łatwe przędzenie. I byłam zadowolona po farbowaniu, że się nie sfilcowała, bo pasemka oddzielały się idealnie. Znaczy: miało być pięknie. Nie było. Albo była już podfilcowana (w końcu nabyłam z trzeciej ręki) wewnątrz tych pasemek, albo ja ją jednak sfilcowałam w farbowaniu albo suszeniu, bo ciągnąć to trzeba było tak niemiłosiernie, że dorobiłam się twardego odcisku na łożysku paznokcia w kciuku, dodam, że bolesnego, a linie papilarne na moim kciuku i palcu wskazującym przestały istnieć. Przy kołowrotku trzymał mnie tylko ten "cel", bo gdybym wiedziała, że włóczki nie wystarczy, rzuciłabym w cholerę. No ale teraz już jest i coś z niej muszę zrobić. Jednak gdyby nie "cel", nigdy by nie powstała. Laozi w Daodejing nie miał więc racji. Droga nie jest celem! I żeby to do końca udowodnić, jednak z niej coś zrobię. Ale przedtem chyba jakąś parę skarpet na poprawę humoru, bo mam aktualnie bladzieńki jak ta wełna.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Znowu nudy

Nudy, po prostu nudy. Ostatnio nic, tylko piorę i farbuję.
Dotarły do mnie wreszcie australijskie farbki do wełny Landscapes firmy Kraftkolour, to wypróbowałam. Na miękciutkim osiemnastomikronowym merynosie. Zrobię z niego coś cienkiego, bo jest go tylko 10 deko.


A potem musiałam oczywiście sprawdzić, co to będzie, jeśli ufarbuję wełnę w dwóch pęczkach dalii, nie w jednym, może jednak uzyskam pomarańcz. Nie uzyskałam. Dostałam to:


Kolor jest identyczny, dokładnie identyczny, jak ten z naci marchewki.
Zaperta na zielone  postanowiłam też sprawdzić, co to będzie, jak spróbuję zafarbować wełnę wywarem ze szpinaku. No i zgadnijcie co wyszło po praniu? Nic! Absolutnie nic! Zero koloru!
A ponieważ zostało mi trochę rozrobionego barwnika z tego, co powyżej, te zaplanowane na zielono 7 deko Shropshire pomalowałam jak merynosa.


Mam więc coraz więcej nie wiadomo czego.
Oprócz tego piorę nabytą w lutym w "repasażach" alpakę, w sumie ponad dwa kilo w różnych kolorach. Nawet nie nazbyt brudną, jak chodzi o roślinne paskudztwa, za to bardzo zakurzoną. Jednak szczytem alpaczanych możliwości w ukurzeniu się było 45 deko czarnej alpaki, które prałam sześć razy.
Woda w wannie po czwartym praniu wyglądała tak (tak to mi się jeszcze nie zdarzyło, więc postanowiłam zdokumentować), potem było coraz lepiej:


Za to runko odzyskało czerń, a nawet zyskało blask.


Dziś przewalczyłam kolejną szarą (60 deko), której wystarczyły dwa prania, za to w deszczu nie bardzo chciała schnąć.

No i takimi to głupotami się zajmuję. Nic dziwnego, że nie mam co pokazać!

niedziela, 5 sierpnia 2012

Przygoda z marchewką

W piątek rano dopadł mnie telefon, z którego jawnie wynikało, że muszę się udać w podróż metrem na moją drugą pocztę, gdyż leży tam dla mnie przesyłka, którą poczta odeśle w poniedziałek rano, jeśli jej natychmiast nie odbiorę. Rada nierada mimo koszmarnego upału tuż przed południem udałam się na oną pocztę. A obok rzeczonej  jest słynny bazar na Wolumenie, przez który musiałam przejść. To znaczy słynny to on był w tych czasach, kiedy nie było niczego, teraz ogóreczki, pomidorki i ozorki cielęce tam kupuję. Przesyłkę odebrałam (bez sensu), a następnie w drodze powrotnej rozejrzałam się po bazarze, gdyż piątek, jak wiadomo, to dzień targowy. Tuż przed tylnym wejściem (no, bo jakim miałabym, kuchta, wchodzić?) natknęłam się na mężczyznę z daliami (czyż to nie byłby piękny tytuł dla jakiegoś utworu graficznego?). Na powrót opanowana pragnieniem uzyskania koloru pomarańczowego z dalii kupiłam dwa pęczki kwiatów za połowę tej kwoty, którą poprzednio zapłaciłam za jeden (piątek czyni cuda!). Nabyłam też kartofelki itp., po czym zobaczyłam... marchewkę w pęczkach. I doznałam objawienia. Przypomniałam sobie nagle, co widziałam tu i, stojąc z dwiema torbami na dwóch ramionach, a w końcówce jednego z tych ramion trzymając dwa pęczki dalii, zakrzyknęłam do miłej pani sprzedawczyni:
- Dwa pęczki marchwi poproszę.
Pani spojrzała na mnie ze współczuciem (żar lał się z jasnego nieba, ona stała przynajmniej pod ogrodowym parasolem, bez balastu), własnoręcznie pochwyciła dwa pęczki (jasne było dla niej, że ja nie mam trzeciej ręki, a liczyła na pieniądze z tej drugiej) i już zabierała się do urywania naci, zadając mi, retoryczne, zdawałoby się, pytanie:
- Urwać zielone?
- Boże broń - wykrzyknęłam. - Pomarańczowe może pani urwać, jak pani chce, ja potrzebuję zielone.
Pani spojrzała na mnie (nomen omen) zbaraniałym wzrokiem. Po czym uśmiech zrozumienia rozjaśnił jej twarz i znów zadała, jej zdaniem, retoryczne pytanie:
- Dla królików pani potrzebuje?
- W żadnym razie - odparłam z mocą.
- To po co pani? - zbaraniała (nomen omen) całkiem, ale nie odpuszczała.
Ciężko mi było i ciepło, więc nie wchodziłam w dalszą dyskusję, tylko, żeby nie wyjść na chama, wyjaśniłam jednak krótko, pozostając w mniej więcej zwierzęcej tematyce:
- Do owiec.
Podałam 3 zł, chwyciłam torbę z marchewką i poszłam.
Po powrocie mniej więcej odkroiłam pomarańczowe, zielone wrzuciłam do gara i zalałam wodą.


Pomarańczowe chwilowo porzuciłam na podłodze.


I ruszyłam na ratunek więdnącemu w upale surowcowi farbiarskiemu, który miał pierwej posłużyć ze trzy dni jako materiał zdobniczy.


Oderwałam 15 deko białej wełny od fińskich owieczek (nie kłamałam, naci do owieczek mi było trzeba) i wciepłam w bejcę. No i po godzinie: cedzenie, odciskanie, gotowanie jednego w drugim. Miałam już tak dosyć, że gotowałam na gazie, nie bacząc na to, że na mojej kuchence nie da się gotować w temperaturze niższej niż sto stopni. Bulgotało jak złoto. Potem postało sobie na balkonie (że niby stygło - na termometrze ponad 30 st. w cieniu, a to stoi w słońcu przy południowo-zachodniej ekspozycji) i nie wyglądało wcale na zielone. A takie miało być!


Po praniu pod wieczór nadal nie wyglądało na zielone.


A jak wyschło, wygląda tak:


Dalie miały być pomarańczowe, marchew miała być zielona, wszystko jest żółte, ale - dzięki Ci, Boże - nie sfilcowane. Tylko co ja zrobię z piętnastoma deko tego żółtego dobra?
A ponieważ wszyscy (albo prawie wszyscy) pokazują na koniec postów, jakie mają piękne kwiaty, to czuję się w tym względzie również w obowiązku. Bo zakwitło i u mnie, mało tego - pierwszy raz w życiu mi toto zakwitło, dokładnie wtedy, kiedy czekało na przesadzenie do większej doniczki, więc zakwitniętego nawet nie dotykam. Tylko że jak już u mnie coś zakwita, to - proszę bardzo uprzejmie - wygląda tak:


Czy kolor tego podługowatego kwiatu Wam czegoś nie przypomina? Barwnik z naci marchewki? A może barwnik z kwiatów dalii? To po prostu mój sierpniowy kolor!