wtorek, 31 lipca 2012

Jeszcze jedna para

Dla utrwalenia techniki dokonałam jeszcze jednej pary skarpet metodą palców i pięty ze skróconych rzędów. A że bez tego posta byłoby w lipcu postów trzynaście, to akurat się te skarpetki na czternasty na szybko nadają. I w dodatku kończą moją przygodę z owieczkami Whitefaced Woodland.


W zbliżeniu paluszki:


Wiem, że nic szczególnego. Ale na bezrybiu i raka można pokazać.
Więcej już chyba z tej owieczki nie będę nic robić, włóczka była taka..., nie wiem jak to nazwać, "sztywnowata" (może to moja wina, nie owieczki, ale zanim zaczęłam z niej dziergać, nie sprawiała takiego wrażenia, w motku "podgryzała", ale nie miała tej sztywności). Więc żegnam się z tą owieczką czule i na pewno na długo.

niedziela, 29 lipca 2012

Weekendowy urobek

Nie powiem, że imponujący, ale jak na te upały i tak jest nieźle.
Po pierwsze temperatura skłania do dziergania skarpet (nic większego się nie da zrobić), a jeszcze ze dwa stopnie więcej i przejdę do dziergania czapek i rękawiczek.
Po drugie jeśli już skarpety, to niech będą jakieś inne niż zwykle.
A że Frasia i Chmurka podały mi namiary na takie zaczynane od palców, a Wiola już nawet kilka par takich wydziergała, uznałam, że jak wszyscy, to wszyscy, i... ja też.
Wygrzebałam sobie jakiś moteczek Falklanda sprzędzionego prawie rok temu (jak zwykle było tego "aż" 10 deko). Zrobiłam stópkę od paluszków według wskazanej i absolutnie idealnej instrukcji od Anonimowych Włóczkoholików stąd. Problemów z rozumieniem nijakich, wszystko jasne jak słońce. 
A jeśli już robiłam od dołu do góry, to postanowiłam skorzystać z tej okoliczności i coś wrobić. Ponieważ nadal chodzi za mną Chmurczyny Puchacz, a z tyłu głowy wciąż słyszę "Uhu!", kiedy zobaczyłam sówki tu, postanowiłam podobne odrobić. Moje nici wprawdzie niezbyt jasne i niezbyt gładkie, ale popróbować można. Jak postanowiłam, tak też zrobiłam. Tylko moje sowy są większe, wielkookie, lepiej wypasione i żyją w stadach po pięć, nie po osiem.


Na organizmie skarpetki w całości zaraz po zrobieniu wyglądały tak.


Dzięki "wspaniałej" pogodzie już półtorej godziny po praniu były suche.


Nawet sobie na tę okoliczność odświeżyłam zaszywanie zamiast zamykania oczek na drutach, żeby się dało przecisnąć piętę przez "wlot" (nie lubię, wykańczam igłą tylko, jeśli muszę).

Surowiec wyglądał tak oto, niepozornie, i miał być fraktalem:


Na metryczce było napisane, że jest tego rzekomo 275 metrów, ale  - jak się okazało - to niemożliwe, bo została mi jeszcze jedna trzecia. Mogłam się pomylić o 100 metrów. Chyba więc powstaną jeszcze "osowiałe" mitenki.
A moje zasadnicze weekendowe zajęcie dało takie oto efekty:


Jaka temperatura panowała w mojej mikrokuchni, kiedy w partiach po trzy, cztery słoiki pasteryzowałam w garnku to dobro, chyba opowiadać nie muszę. Chętnie i z pełnym zrozumieniem przyjmę wyrazy współczucia, zarówno w sprawie temperatury, jak też mojej głupoty!

czwartek, 26 lipca 2012

Miało być na humor

Na swoją ciężką wczorajszą frustrację, która objawiała się u mnie w każdym ruchu i słowie, postanowiłam pochwycić druty. Miałam plan! I okazało się, że - niestety - smoczki Burdeliki chyba zjadły moje druty pończosznicze numer 3, a przynajmniej dobrze je ukryły. Zdecydowana poprawiać humor za wszelką cenę, bo nieznośność moja sięgnęła zenitu - sama siebie nie mogłam znieść, wyciągnęłam zza zasłony kołowrotek w nadziei, że jak się czesanka ładnie ufarbowała, to i niteczka będzie niebrzydka. Okazało się nawet, że frustracja dodaje skrzydeł skuteczniej niż Red Bull, bo niteczka już jest.

Przed praniem
To ten niedawno farbowany merynos z bambusem (70/30). Miałam nadzieję, że przynajmniej merynosik mi się "spuszy", ale pranie nie poprawiło sytuacji.

Po praniu

A taka była ładna w singlu:


I jeszcze ładniejsza w czesance:


Krótko mówiąc: etapowa degrengolada! Na poprawę humoru, ha, ha!
Jedno, co mnie pociesza, to że jest jej 425 metrów/100 gramów i jest to najdłuższa nitka, jaką uprzędłam na przełożeniu 8:1, nawet o tym nie myśląc.
Czymś się trzeba pocieszać! Choćby byle czym!

wtorek, 24 lipca 2012

Szewiot jak letnia łąka

Opanował mnie robótkowy leń wielkoleń i nic mi się nie chce, nawet dziergać. Poza tym zauważyłam, że w chałupie oprócz zasiedziałego smoka Bałagana, zalęgły mi się tu i ówdzie małe smoczki Burdeliki, a tym przepuścić nie powinnam, więc wyganiam systematycznie. Ale wyschła mi ufarbowana czesanka, to zawsze coś fotograficznie zdjąć można, a i pretekst dobry, żeby pokazać owieczki przecudne.
Czyż owca to nie wspaniałe zwierzę: mleko daje, z którego ser można zrobić (kotlety w tej sytuacji nie wchodzą w rachubę, jeśli liczymy na nabiał), a do tego wełnę, żeby coś można było na grzbiet wciągnąć. Czyż to nie najbardziej pożyteczne i zaspokajające najwięcej potrzeb zwierzę domowe? Nie wiem, bo nie mam, ale może też da się z takim "wełniakiem" zaprzyjaźnić - wtedy oprócz wszystkich materialnych korzyści byłoby też wspaniałym sposobem na różne "psychiczne" deficyty. Po prostu boży majstersztyk!
No, w każdym razie ufarbowałam wczoraj wełnę owieczki rasy Cheviot w ilości 350 gramów.


Jak się suszyły, to w "jelitkach" wyglądały sobie tak:


Wełenka od tej owieczki kolorki chwyta koncertowo. Zasada, z mojego doświadczenia, zaczyna wyłaniać się taka, że im bardziej puszysty, sprężysty i twardawy włosek, tym lepiej "chwytliwy" dla barwników. Trochę więc wyszła "za bardzo". Ale nie mogę narzekać, bo udała mi się "spsiała" przepalona czerwień, na której mi zależało. A że ze sprężystym włoskiem tego rodzaju mam już pewne doświadczenia, wiem, że najlepiej będzie wyglądać w dubelku i taki jest plan.
A owieczki tej rasy ceniliśmy bardziej onegdaj, teraz chcemy tylko, żeby wełna "miękciusia" była. Chociaż mimo sprężystości runko wcale twarde nie jest, gdyż owieczka owa nominalnie produkuje włókienka grubości 27-33 mikronów (Bradford count: 48's-56's - cienki to ten mój dubelek chyba nie będzie), długości od 8 do 13 cm.

Oto ona w taśmie:

I w zbliżeniu, co ważne, bo tu najlepiej widać nieszczególny, naturalnie żółty kolor tej wełny.


Ale dostawczyni tej wełny jest bardzo fajna, chociaż bezroga.

Ta jest ze Szkocji. Zdjęcie:  Donald Macleod from Stornoway, Scotland
Podobno hodowana od 14. wieku na Wzgórzach Cheviot (tylko te angielskie Hills właściwie chyba by należało raczej jako góry albo pogórze tłumaczyć, ale podaję, jak wyczytałam), tyle że wtedy owieczka nie wyglądała tak jak dziś. Tkanina wełniana, zwana szewiotem, pierwotnie była produkowana z owiec tej własnie rasy, ale teraz nikt nie przywiązuje wagi ani do rasy owiec, ani do klasycznych, tradycyjnych nazw tkanin (słowo daję, jak widzę kogoś, kto para się handlem tkaninami i satynę nazywa płótnem tylko dlatego, że bawełniana, to już się niczemu nie dziwię). 
A w tej ostatniej sprawie: ze smutkiem stwierdziłam kiedyś w jakiejś rozmowie, że w naszym kraju nie ma, niestety, klasy średniej, komuna ją skutecznie wytępiła, a jak Feniks z popiołów nijak się nie potrafi odrodzić. Na co mój kolega zareagował błyskawicznie (choć teoretycznie powinien się do tej klasy zaliczyć): 
- Cóż... A co w tym kraju w ogóle ma jakąś klasę?
Żeby optymistycznie zakończyć: chyba nie jest aż tak źle.

poniedziałek, 23 lipca 2012

TdF 2012 - podsumowanie

Spróbowałam zrobić ładniejsze zdjęcie grupowe wytworów lipcowych i jak obiecałam, pokazuję. Nic lepiej się nie da, bo mój tajemniczy ogród ma niebagatelną powierzchnię 60 x 100 cm oraz plastikową trawę i sznurki na bieliznę zamontowane na stałe. Warunki do fotografii artystycznej mam zatem bardziej niż spartańskie.



A wszystkiego w sumie było:
Alpaka rose grey 2 ply - 850 m z 25 dag
BFL 2 ply - 320 m  z 8 dag
Falkland  2 ply - 310 m z 10 dag
Dorset Horn singiel - 1203 m z 20 dag
North Ronaldsay 2 ply - 510 m z 29 dag
Co daje: 3193 metry włóczki z 92 deko rozmaitych surowców (czesanki i runa), a licząc 2 ply jako dwie długości singla (o nie do końca jest prawdą, bo w skręt sporo wchodzi, ale niech tam), wychodzi w sumie około 5200 m singla. Koniec!
Drutów dziś jeszcze w ręku nie miałam, za to cosik ufarbowałam, ale dopiero stygnie.

niedziela, 22 lipca 2012

TdF 2012 - finisz

Skończyłam szaraczka (North Ronaldsay)! Myślałam, że uda mi się uprząść dwa motki i udało się. I to już koniec. Kupowałam wprawdzie pół kilograma, ale kupiłam, jak się okazało, 30 deko. A okazało się po uprzędzeniu. Bo jeśli nie prałam, nie gręplowałam, nie czesałam, nawet paluchami nie rozluźniłam, wełna czysta, paproszków trochę było i krótkich kudełków też, ale myślę, że nie więcej niż deko lub dwa tego wydłubałam, to jeśli po zważeniu nadal tłustych motków urobek miał 29 deko, nijak na wstępie surowca nie mogło być pół kilograma. Trudno, swetra nie będzie. Zresztą i tak by nie było, bo...


Włóczka ma wszystkie wady, które może mieć, zarówno z natury, jak też za moją sprawą. Jest ostra (przed praniem wręcz sztywna, teraz już sobie wisi uprana), włos z okrywy nie jest oddzielony od puszku (puszek jaśniusieńki i mięciusieńki, a okrywa czarna i twarda jak szczotka ryżowa), przędza ma wszystkie możliwe gruziołki z braku gręplowania, jest nierówna z tego samego powodu. Tylko naprężenie ma jak marzenie, ale to nie wystarczy. Trzeba będzie z tego zrobić coś "rustykalnego". Pomyślę.
Przędło mi się nie najgorzej, chociaż przędzenie nawet nie rozluźnionej wełny w tłuszczu wymaga sporo siły i trochę mnie palce bolą. I łokieć od wydłubywania  krótkich kudłów z "kudlanych gruziołków". Resztki roślinności same z wełny wypadały (nie wiem, może to zasługa tego tłuszczu), więc "gruziołków roślinnych" nie ma. Nie jestem zachwycona tym rodzajem pracy, efektem też nie, ale uważam to za znakomite doświadczenie i dobrze, że zdobyte na tych owieczkach, bo gdyby nie to, że to mój skarb bezcenny wyproszony, pewnie rzuciłabym w kąt w połowie. A tak: jaka jest, taka jest, ale jest. Teraz w grzebaniu w wełnie bez przerywania przędzenia jestem już całkiem, całkiem wprawna. Byle fafuśniak w taśmie nie przerwie mi roboty!
Wyszło mi tego 29 deko w motkach 14 i 15 deko, ten mniejszy ma 250 metrów, ten większy 260 metrów, czyli w sumie 510 metrów.
Urobek lipcowy, czyli podsumowanie TdF 2012, sygnalizuję tylko paskudnym zdjęciem, które zdążyłam zrobić, gdy już się ściemniało, rzucając wszystko byle jak i byle gdzie i w byle jakim świetle.


Obiecuję jutro zrobić jakąś bardziej fantazyjną kompozycję i wszystko ładnie podliczyć.
Na kołowrotek chwilowo nie mogę patrzeć, schowałam go za zasłoną!
Miłego nowego tygodnia wszystkim życzę! I sobie też!

piątek, 20 lipca 2012

Trochę tego i owego

Już mi się w głowie kręci od tego kręcenia, ale jeszcze do niedzieli wytrzymam. Jednak żeby płodozmian jakiś zastosować, wyciągnęłam końcówkę merynosa z bambusem (70/30), 10 deko tego było, i ufarbowałam w tak zwanym międzyczasie.


Jak schło, wyglądało lepiej. A w realu wygląda jeszcze lepiej.


Ale to nie jest tak, że nie kręcę. Kręcę, kręcę i kręcę. Po kolorowiutkich wełnach postanowiłam uspokoić nastrój szarością. Pochwyciłam więc swój skarb pachnący mydłem, znaczy North Ronaldsay, i szczotki. Ale okazało się, że wełna wprawdzie uprana do czysta, ale nie odtłuszczona. Dobrze, pomyślałam sobie, mam okazję uprząść tę słynną wełnę w tłuszczu. Ale na szczotkach zachowywała się jak guma arabska. Więc dałam sobie spokój z czesaniem i tłustą przędę prosto z wora (też się zachowuje jak guma). Cóż, elegancka i cieniutka by i tak nie była, bo puch jest tak wymieszany z okrywą, że nie do wydłubania, to co mi szkodzi. W runku była jaśniutka jak obłok, teraz na szpuli jest jak ciemna chmura gradowa. Jedną szpulę już mam. Jutro do wieczora mam zamiar kolejną ukręcić. I na finał TdF w niedzielę skręcić i zakończyć przynajmniej tę partię.



A potem do drutów!

środa, 18 lipca 2012

Singiel singlowi równy i nierówny

Nie wiem już, który to dzień TdF, chyba 19. W sobotę miałam niezły urobek, ale nie przy kołowrotku.
Za to w niedzielę zasiadłam do przędzenia singla z Dorset Horn. Skończyłam dziś rano. Oto on, w dwóch motkach.


I jest to ciekawostka. Bo ten po lewej ma 603 m/100 g i jest to motek przędziony na przełożeniu 8:1, po stabilizacji, a ten po prawej jest niestabilizowany i przędziony na przełożeniu 5:1, ma 600 m/100 g. Zmiana przełożenia wynikła, rzecz jasna, z tego, że ten pierwszy przekręciłam ewidentnie, chociaż starałam się pedałować pomalutku, sprawdziłam, że żadnych dokręcających przyruchów paluchami nie wykonuję i w ogóle wydawało mi się, że będzie dobrze. Nie było. Widać to po tym pierwszym. Przy niższym przełożeniu jest dużo lepiej. Widać to po tym drugim, niestabilizowanym. To teraz, ja niewiasta nieświadoma, jak użyć mojego kołowrotka pytam, co by było, gdybym przędła na przełożeniu 20:1. Mam niejasne przeczucie (albo też - jak kto woli - wyprowadzam logiczny wniosek), że wyprodukowałabym również 600 m tej samej grubości niteczki (no starałam się, żeby były mniej więcej tej samej grubości), tylko tak totalnie przekręconej, że nie do rozplątania. Niechże mi ktoś wytłumaczy, jak to z tymi przełożeniami jest, bo głupieję.
Wełna z Dorset Horn jest przedziwna, ale fajna.


Jest tak puszysta i sprężysta (niestety też "mechata"), że 100 g przekręconego przecież, ścisło nawiniętego i nieprzesadnie grubego singla zajęło mi całą szpulę. (Podzieliłam taśmę na 12 pasm wzdłuż, żeby fragmenty koloru były dość krótkie.) Przędzie się tę wełnę bardzo przyjemnie i chętnie do niej wrócę, ale ze względu na wspomniane właściwości już tylko w dubeltowej formie.
Dostawca tejże wełenki jest rasą rogatą, czyli rogi mają zarówno panowie, jak i panie (mniejsze różki), choć niektórym z pań zdarza się rogów nie mieć. Wygląda tak oto:
Zdjęcie: Sergei S. Scurfield 
Owieczki są mięsno-wełniste, dają od 2,5 do 4 kg wełny długości 6-10 cm i grubości od 27 do 33 mikronów (Bradford 46's-58's).
A w imię czego rzuciłam kołowrotek w sobotę? W imię czynności nie cierpiącej zwłoki:


Czereśnie i morele już się kończyły. Czas był najwyższy!

sobota, 14 lipca 2012

TdF, trochę farbowania i... Wielkie Dzięki!

Pogubiłam się już i w Tour de France, i w Tour de Fleece. Zajrzałam więc do ściągi w Googlach i okazało się, że wczoraj był 12. etap, co nie oznacza, że to był 12 dzień, bo był to chyba 14. dzień. Powiedzmy zatem szczerze, że w ramach 11. i 12. etapu zrobiłam niewiele, jeden moteczek.


To Falkland (muszę kiedyś przedstawić bliżej tę śliczną, bialusią owieczkę - dostarczycielkę wełny przecudnej), ten, który miał być Chianti, a jest jak jest. Chybione pomysły staram się przerabiać w pierwszej kolejności, bo potem miesiącami się nie mogą doczekać na swoją kolej.


Moteczek ma równo 100 g i liczy sobie 310 m (dubeltowa, kręcona metodą fraktala, ale przy tym bałaganiarskim rozkładzie kolorów modelowego fraktala nigdy nie będzie).


Dlaczego ta szarość w świetle, zarówno dziennym, jak i lampy błyskowej (w realu też) świeci na niebiesko, nie wiem. To stan na godzinę 17.00 wczoraj. Myślałam, że tego 12. etapu, w odróżnieniu od kolarzy, wczoraj nie zakończę. A jednak!

Umęczona już kolorystyką nie swoją, w piątek ufarbowałam 200 g wełenki z cudnych rogatych owieczek Dorset Horn - w swoich ulubionych, burych, nadbrudzonych kolorach z kropelką fantazji. Z efektu w czesance... jestem zadowolona (coraz częściej mi się to zdarza!).


I teraz doradźcie, kochane, czy ja mam z tego zrobić singla (kudły są dość krótkie, może być mechaty), dubeltowo skręcić (może być do obłędu pstrokaty), czy skręcić w navajo (będzie tego z 200 g tyle, co kot napłakał). Podpowiedzcie, które rozwiązanie najlepsze z kiepskich.

No i sprawa ostatnia, choć nie najmniej ważna. Ba, wręcz najważniejsza! Tylko tak trudna dla mnie - jednostki wychowanej w ideologii "siedź w kącie...", że odsuwam i odsuwam...
Wiem, że niektórzy tego nie lubią i bronią się przed tym, ale ja się do obłędu ucieszyłam. Jestem w sieci od miesiąca i dostałam WYRÓŻNIENIE!
Ja, no ja, naprawdę ja dostałam WYRÓŻNIENIE! I to jakie! I to skąd!

Dostałam je od Ute z blogu Dorfgeheimnisse



Bardzo, bardzo, bardzo dziękuję!

Zasady:
Sensem i celem tego wyróżnienia jest  danie nowym blogerom szansy, by inni ich poznali. Trudno jest bowiem wyróżnić się i na trwałe zapisać wśród mnóstwa blogów. Stali czytelnicy są zatem ważni, by zostać dostrzeżonym w bezmiarze stron www.  Wiemy o tym wszyscy i dlatego to wyróżnienie należy przyznawać blogerom, którzy są dla nas inspiracją i mają na liście członków swojego bloga mniej niż 200 regularnych czytelników.
Każdy, kto otrzymał to wyróżnienie, może podzielić się swoją radością i przekazać wyróżnienie pięciu kolejnym blogerom, którzy spełniają wspomniane powyżej warunki.
Jeśli zatem ktoś otrzymał wyróżnienie, powinien:
1.       Przedstawić wyróżnienie w poście na swoim blogu.
2.       Podlinkować  tego, kto go wyróżnił – w ramach drobnego podziękowania.
3.       Przekazać wyróżnienie pięciu kolejnym blogerom, którzy mają mniej niż 200 regularnych czytelników i poinformować ich o tym w mailu lub komentarzu.

[Sinn und Zweck dieses Awards ist es, Bloggerneulingen die Chance zu geben, sich bekannt zu machen.
Es ist schwer, sich in der Unmenge von Weblogs hervorzutun und zu etablieren. Eine regelmäßige Leserschaft ist wichtig, um in den Tiefen des www wahrgenommen zu werden.
Das wissen wir alle und deswegen soll der Award an Blogger verliehen werden, die einen selbst inspirieren und weniger als 200 regelmäßige Leser in ihrer Mitgliederliste eingetragen haben.
Jeder, der einen Award erhalten hat, kann seine Freude an fünf weitere Blogger weiter geben, die die vorgenannten Voraussetzungen erfüllen. Wenn man den Award also erhalten hat, sollte man folgendes tun:
1. Poste den Award auf deinem Blog.
2. Verlinke deinen Nominator - als kleines Dankeschön.
3. Gib den Award an fünf Blogger weiter, die weniger als 200 regelmäßige Leser haben und informiere sie hierüber in einem Kommentar oder per Mail.]


 I ponieważ, jak wynika z zasad przyznawania tego wyróżnienia, mogę podzielić się swoją radością i wyróżnieniem, to po prawie czterdziestu godzinach namysłu i klaskania w łapki, napiszę tak:
Moje najbardziej ulubione blogi to wszystkie blogi z mojej listy, które czytam namiętnie i jak wilk rzucam się na każdy nowy post. Wiele z tych blogów już to wyróżnienie dostało. Wyróżnienie pochodzi z Niemiec, miałam więc najpierw wątpliwości, czy mogę je przekazać dalej w świat, nasz krajowy i nie tylko. Ale chyba mi wolno. Jednak wybranie tylko pięciu blogów to straszna męka, w dodatku mam świadomość, że sama akcja „podaj dalej” zabiera trochę czasu, a do tego narażam innych na mękę wyboru i świadomość, że się na pewno nie doceniło wszystkich pozostałych, którzy z pewnością na to wyróżnienie zasługują. Chciałam więc najpierw od tego uciec (poza tym nigdy w żadnych "łańcuszkach" nie brałam udziału, przerywałam i tyle - każdy ma prawo). Ale pomyślałam sobie, że jeśli już pojawia się taki piękny, szeroki, jawny i uroczy most ponadjęzykowego i ponadnarodowego porozumienia pomiędzy nami, polskimi blogerkami i kreatywnymi dziewczynami z Niemiec, to po prostu nie można go nie rozszerzać i nie wydłużać. Zwłaszcza, że idea godna propagowania - najbardziej ulubiony blog. To ja się w ten "łańcuszek" włączam i sobie wybieram bezczelnie i arbitralnie (dla usprawiedliwienia próbując swoje wybory uzasadnić) w kolejności, która nie ma znaczenia, i radość swoją oraz wyróżnienie przekazuję:

Wioli z Violas
za mnogość pomysłów i technik, które nam pokazuje, szczerość, otwartość, a jak o mnie chodzi za to, że gdyby nie Wiola, nie byłoby ani tego bloga, ani tego wyróżnienia dla mnie, i nadal opowiadałabym wszystkim, że nie jestem żadną ekshibicjonistką, zwłaszcza internetową. A to wszystko życzeniami zdrowia i jak najszybszego powrotu do nas, bo mi trochę nowych postów Wioli brak.

za cudne pomysły, które zawsze, ale to zawsze poprawiają mi nastrój, czegokolwiek dotyczą. I za coś jeszcze, co trudno jest zdefiniować, ja bym to opisała jako niezwykle szczery i niezwykle elegancki sposób bycia w sieci.

 Frasi z Moje hobby
za to, że ilekroć do niej zajrzę, wszystko jest tak piękne i pomysłowe, że natychmiast mam ochotę wpuścić się w tę technikę, którą akurat prezentuje.

za absolutnie nadzwyczajną urodę jej "wytworów" (für außergewöhnliche Schönheit ihrer "Erzeugnisse").

za wiele nowych inspiracji (füviele neue Inspirationen).

Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję Ute. 
Liebe Ute, nochmals vielen, vielen, vielen DANK!!!


czwartek, 12 lipca 2012

TdF - dzień 10. i 11.

Właściwie dziesiątego dnia nie ukręciłam nic, ale wczoraj dorobiłam moteczkowi z dnia dziewiątego braciszka bliźniaka.


Bliźniaki są jednak dwujajowe, bo ten wczorajszy waży wprawdzie tyle, co braciszek, bo 40 g, za to jest o 10 metrów krótszy i ma tylko 155 metrów.


Prawda, że urocze chłopaki?
Może dziś się uda więcej...

poniedziałek, 9 lipca 2012

Tour de Fleece - etap 9

Miałam się dziś wprawdzie skupić na czym innym, ale musiałam, po prostu musiałam coś skręcić.
I skręciłam pół - jutro drugie pół - czesanki w fioletach, którą niedawno farbowałam (BFL). Była farbowana pod fraktal i wreszcie udało mi się ukręcić (nieduży wprawdzie) fraktal prawie idealny, zgodny z modelem matematycznym. Strasznie się spieszyłam, nie zdążyłam przed zachodem słońca, dlatego włóczka niestabilizowana, a zdjęcia z lampą i kiepskie. Ale tak się cieszę, że ukręciłam i że jeszcze coś mi się dziś uda w ramach 9. etapu TdF pokazać. Jak dokręcę drugą połowę, zdejmę w dziennym świetle.


Jest tego na razie 165 m/40 g i tym razem... jestem zadowolona.
W motku wygląda tak:


A poza tym spotkało mnie kolejne szczęście - pan listonosz przyniósł mi pół kilo Ryelanda, niestety, surowego.

Jest super, kudeł dość długi i bardzo sprężysty. Brudna jest, ale nieprzesadnie, tłusta do bólu, a zapach ma, powiedzmy, bardzo ekologiczny.



Zaraz ją wrzucę na noc do wiadra z płynem do mycia naczyń, bo zwykłe detergenty chyba nie dadzą rady tej ilości lanoliny.

niedziela, 8 lipca 2012

Szpule są wolne

Nareszcie uwolniłam moje biedne trzy szpule od alpaki rose grey, którą męczyłam w przerwach w pracy.
Bardzo się cieszę, bo po pierwsze: mogę zacząć prząść coś innego, po drugie: mam wolny kosz na nową wyczesaną wełnę, a po trzecie: nie przędła mi się ta alpaka najlepiej, ponieważ mimo wszelkich starań wciąż jeszcze było w niej sporo "fafuśniaków". Ale już jest.
Zdjęcie zrobiłam przed praniem, teraz schnie.


Wyszło mi tego 250 g, po skręceniu dubeltowo 850 m (445 m i 405 m w 2 motkach, po przeliczeniu 380 m/100 g). Do obłędu cienka zatem nie jest. Mam już na nią pewien pomysł.

A na dokładkę, bo też wczoraj czesanka mi wyschła, dokumentacja pewnej porażki. Nie pierwszej w tej sprawie. I pewnie nie ostatniej.
Prowadzę ja osobistą "batalię o burgunda", jak na razie przegraną. Ale aż tak mi się jeszcze nie zdarzyło.
Tym razem otworzyłam nawet flaszkę wina (Chianti wprawdzie, nie burgunda, chociaż wolałabym Barbaresco, jeśli już włoskie), żeby podejść do sprawy z jednej strony poglądowo, z drugiej - rozrywkowo (było późne popołudnie). Odrobiłam ten czereśniowy, świetlisty kolorek z kieliszka w słoiczku z barwnikiem, naprawdę był smoliście czereśniowy, a farbek nie żałowałam. No i od razu po nałożeniu na wełnę (Falkland) widać było, że będzie kolor plamy po winie, nie wina, niestety, więc mu trochę słabo roztworzonej czystej czerni dodałam.


No cóż, ratowałam co się da. Ale trochę mnie zdziwiło zwłaszcza to, co z tej czerni wynikło. Bo ze znów chybionym, tym razem potężnie, "burgundem" już się zdążyłam pogodzić.


Cóż, niezbadane są wyroki bogów barwienia. Tego popołudnia nie byli po mojej stronie. Dobrze, że miałam otwartą flaszkę (i nie wylałam jej w ramach kolejnego eksperymentu na kolejną porcję Falklanda).

sobota, 7 lipca 2012

Polwarth jak z poddasza - farbowanie

Nie miałam gotowej koncepcji na kolorki. Ale przypomniałam sobie kolorki z Asikowego poddasza, które mnie urzekły i niech sobie dyplomowani artyści twierdzą, że to zestaw niby "kiczowaty" jak pocztówka z zachodem słońca, ja lubię. Co więcej, ludzie lubią. To oczywiście moja interpretacja tego zestawu, z charakterystycznym dla mnie "międzyelementem". Zdjęcie trochę przekłamuje kolory, to jest limonka, mandarynka nie pomarańcza i jagody (nie spsiały granat), oddzielone srebrzystą szarością, która swoją funkcję ma.
Już po południu była wyschnięta.

Polwarth, 200 g
Milutka, mięciutka, cudowna. Nie sfilcowała się. Czyli metoda nadal nie zawodzi. Do rzeczy zatem.

1. krok: przygotowanie wełny
Zazwyczaj kupowana w taśmie jest przygotowana. Ale nie zawsze. Dlatego choćby na wszelki wypadek, zwłaszcza gdy pachnie "owieczką", warto jednak odtłuścić. Ja do tego używam mydła "Biały Jeleń" w płynie, są i tacy, którzy piorą w płynie do mycia naczyń i nic się nie dzieje. Czyli: do zlewu wlewam wodę (może być gorąca, to nie wadzi, tylko każdy następny etap powinien być w równie gorącej), do wody trochę (na 5-7 l ze 2 łyżki)  "Jelenia", wkładam złożoną wełnę i trochę ją "duszę", żeby "łyknęła" tę wodę z mydłem. I zostawiam na jakieś 10 minut. A w sprawie składania: ja lubię złożyć pasma tej taśmy na taką długość, na jakiej będę farbować, już na początku, wówczas potem mniej ja macam (żeby nie sfilcować). Spuszczam wodę, wełny nie wyjmuję, tylko trochę "wyduszam" w zlewie. Potem 1-2 płukania, zależnie od potrzeb (albo jest piana z mydła, albo jej nie ma, zazwyczaj już po jednym płukaniu nie ma). Potem do kolejnej wody wlewam z pół szklanki octu (im więcej wełny, tym więcej octu) i zależnie od barwników dodaję albo nie dodaję soli. Do Kakadu do wełny czy Ashford dodaję łyżkę soli, do Kakadu uniwersalnej (można nią spokojnie farbować wełnę), z wyjątkiem sytuacji, kiedy mam w planie też szary, oraz do Luvotexu dodaję ze dwie garście. O Jacquardzie nie piszę, wyrzuciłam. Mieszam tę sól i ocet w wodzie, kiedy mi się woda nalewa, a potem przesuwam w to wełnę, która znów jest odsunięta na brzeg zlewu i zostawiam na 15-20 minut.

W tym czasie robię ciasto, bo i tak nie mam dostępu do zlewu. Ciasto wkładam do piekarnika. Wełny nie odciskam, tylko ją wyciągam i gnam z rondlem pod cieknącą wełną do łazienki, żeby ją powiesić na kranie. Chyba że farbuję więcej wełny, to robię to wszystko w wannie (nic się akrylowi nie dzieje, nawet jeśli wełna po farbowaniu ostro puszcza! uspokajam, bo o takich lękach też już słyszałam), wtedy do wygodnego kranu mam bliżej. Niech obcieka.

Krok 2: przygotowanie barwników i reszty
W tym czasie przygotowuję kram do farbowania. Na blacie w kuchni kładę kawałek folii. Wstawiam wodę w czajniku, żeby się zagotowała. Przygotowuję słoiczki na barwniki, przynoszę barwniki. Wsypuję do słoiczków po trochu tego, co bym w nich chciała mieć i tyle, ile mi się wydaje, że potrzebuję. Zalewam to wrzątkiem w takiej ilości, żeby było mniej więcej tyle, ile wejdzie w wełnę.


Jeśli robimy konkretny kolor z jednego barwnika, nie należy go sypać za wiele, zawsze można dosypać do już rozpuszczonego, żeby uzyskać większą intensywność. Zawsze lepiej zrobić za dużo, niż za mało roztworu. Nie otrujemy tym sąsiadów, mają atesty. Jeśli robimy kolor z kilku barwników (tak jak w tej sytuacji, z tych barwników mam tylko 4 podstawowe, więc praktycznie każdy kolor robię sama), możemy je w ramach jednej firmy dowolnie mieszać (w ramach różnych firm bezpieczniej po próbie). Żeby wiedzieć, co nam mniej więcej wychodzi, bo kolor w słoiku, to nie będzie kolor na wełnie, po pomieszaniu łyżeczką, wlewam kroplę na biały papierowy ręcznik i dodaję do słoiczków po trochu tego i owego aż uzyskam mniej więcej to, co chcę.

Jak widać, bliżej temu, co na papierze do suchej gotowej wełny niż temu, co wsiąkło w wełnę. Czyli liczę się z tym, że po wyschnięciu będzie jaśniej i mniej intensywnie. Jak już mam w słoikach mniej więcej to, co chcę, dolewam do nich po kilka łyżek octu (znaczy: chluszczę, no tak z ćwierć szklanki na to, co widać). Do Luvotexu i uniwersalnych obowiązkowo dodaję sól (od łyżeczki wzwyż, zależnie od ilości wełny). I w słoiczkach już mam gotowe barwniki do farbowania.
Potem przynoszę rolkę folii do pakowania (9-15 zł na allegro) albo wyciągam folię spożywczą. Spożywcza oddychająca jest lepsza do farbowania, tylko jest o połowę węższa, bardziej wiotka i fatalnie się tnie. Spożywczej można ułożyć dwa pasy jeden obok drugiego na zakładkę, same się "złapią".
Krok 3: farbowanie
Na tej folii układam obciekniętą (trochę ją ewentualnie na końcach odciskam, nie wykręcam) wełnę.


Ja mam maleńką kuchnię, jak widać. Ale jak ktoś ma większą, to może mieć jeden pas czesanki i na nim wszystkie kolory świata. Przy takim ułożeniu jak na zdjęciu kolory powtarzają się nie sekwencja za sekwencją, tylko sekwencja w te i nazad, w te i nazad.  Jeśli chcemy farbować dokolusia (na przykład chcemy mieć powtarzającą się pełną tęczę) możemy ułożyć czesankę w torbie foliowej (takiej z supermarketu chociażby) dookoła, jak na zdjęciu poniżej (tylko na tym zdjęciu jest rzecz przygotowana do piekarnika, więc w folii do pieczenia, nie w torbie; torba jest wygodniejsza, jeśli gotujemy).


No i teraz nakładamy te przygotowane barwniki. Ja to robię gąbeczką w grubych rękawicach. Gąbeczka jest zużytą gąbką do mycia naczyń, z odzysku, zwykle rozciętą. Robię  grubych gumowych rękawicach, bo w aidsówkach nic nie czuję. Ale jeśli ktoś może ten lateks, to lepszy.


Nie ma obowiązku nakładania gąbką, można pędzlem, można wlać barwniki do butelek po mineralnej (tych z "dzióbkiem" do picia) i polewać, regularnie, bądź nieregularnie (typowa metoda farbowania kolorowych, ręcznie farbowanych włóczek Araucanii, tylko w innej skali), można tylko spryskać różnymi kolorami (bardzo ciekawie wychodzi we włóczce, w czesance nie próbowałam). Jak kto lubi i co chce uzyskać. Przy nakładaniu pokazaną metodą, warto sprawdzić, czy nam barwnik przeszedł na "wskroś" (odgiąć pasmo po prostu) i w razie potrzeby natepować barwnik od spodu też.
Jak już mamy barwniki na wełnie, to: jeśli chcemy, by kolory nam podciekły jeden w drugi, tak to zostawiamy, jeśli chcemy mieć mniej rozmyte przejścia między kolorami, zbieramy trochę tej wilgoci papierowymi ręcznikami.
Potem składamy folię.

Zwijamy w stronę, w którą ma nam ewentualnie podciekać kolor w kolor, dokładnie zwijając wystające brzegi folii. Ten końcowy dopiero, kiedy już wypchniemy z całego rulonu powietrze.



Krok 4: gotowanie (albo pieczenie, no, "pasteryzacja" znaczy się)
I wkładamy do gara. Ja wlewam do gara ok. 2 cm zimnej wody. Na garze zawieszam metalowy durszlak. Do durszlaka wkładam moje zwinięte dobro, tak żeby było w pionie. Jeśli się je ułoży w poziomie, barwnik, który jeszcze nie wniknął w wełnę, przemieszcza się wraz z wodą w dół i zaraz po odgrzaniu wnika, a potem jest go w roztworze mnie i mamy z jednej strony taśmy jaśniej, z drugiej ciemniej. 


Włączam gaz, czekam aż się szybciutko zagotuje woda w garze, przykręcam do minimum, przykrywam pokrywką i wpadam co 15 minut, żeby mój rulon obrócić o jakieś 120 stopni, by mi się równo grzał. Można też, i tak jest wygodniej (tylko ja w tym momencie zazwyczaj wyjmuję ciasto i mam niestety rozgrzany do 180-200 st. piekarnik), włożyć to w żaroodpornej formie do piekarnika, nastawić na 100 stopni i od momentu, kiedy zgaśnie kontrolka grzania (czyli piekarnik będzie rozgrzany do 100 stopni - u mnie jakieś 20 minut) ustawić na 40 minut. I wtedy to już o niczym nie muszę pamiętać i niczego obracać.
Po czym zabieram ugotowane (albo upieczone) na balkon i zdejmuję durszlak z gara. Zostawiam to wszystko, żeby ostygło.

Jeśli tracę cierpliwość, to gdy trochę przestygnie, rozwijam, żeby szybciej stygło, ale zostawiam w folii.
Krok 5: utrwalanie, pranie, suszenie
Ostygnięte zabieram i po zdjęciu folii (w folii nie powinno być już żadnego koloru, wełna powinna wchłonąć cały barwnik, a jeśli w folii jest woda, to przezroczysta, chyba, że barwnika było za dużo i wełna nie dała rady go wchłonąć, to ten nadmiar powinien nam się zaraz sprać, chyba że to Jacquard, to będzie puszczał do końca świata) wkładam do wody w mniej więcej temperaturze wełny, do której dolałam co najmniej pół szklanki octu na 5-7 litrów. Z solą ewentualnie jak przy przygotowaniu wełny. Zostawiam na 15-30 minut.


 Spuszczam wodę z octem, odciskam (znów jak na początku, nie wyjmuję tego ze zlewu, ostrożnie przesuwam i odciskam). Wlewam kolejną wodę, dodaję płyn do prania wełny z lanoliną (nie mydło, koniecznie z lanoliną, czyli Perwool, Perłę, Wirek czy co tam), naduszam kilka razy, spuszczam wodę, dwa razy płuczę i znów wieszam na kranie do obcieknięcia.


Jak obcieknie, zabieram na balkon. i układam do schnięcia. Wełna nie będzie w tym momencie puchata, nawet jeśli będzie cienkim paskiem, to nie znaczy, że jest sfilcowana. Gdy troszeczkę podeschnie ja lubię ją rozskubać na puchato i ułożyć tak, żeby się nie zwieszała, wtedy schnie błyskawicznie.


No i już. Jakby jakieś pytania, to poproszę, jeśli wiem, to powiem. Może o czymś zapomniałam (już tyle razy zdarzało mi się czytać szczegółowe instrukcje bez tej jednej, kluczowej informacji!). Aha, jeśli bawimy się w to dość często, warto zaopatrzyć się w maseczkę albo gazą zawiązać usta i nos. Chemiczne barwniki rozpuszczone są niegroźne, ale w proszku (a to wszędzie fruwa, cholerstwo, a potem opada) i owszem, w masie mogą być. Nie zdarzyło mi się, żeby kwasowe barwniki zafarbowały mi blaty czy gres. Zmywa się bez szemrania, nawet po kilku godzinach, tego zatem nie ma sensu się obawiać i czynić cudów, żeby coś nie kapnęło. Kapnęło, zmyje się. Z rąk też (trudniej z paznokci). To naturalne barwniki są trudniejsze do zmycia.