piątek, 29 czerwca 2012

Łatwy przepis na piętę sauté


Pięta jest sauté, bo szybko usmażona, wprawdzie na drutach, nie na patelni, ale bez panierki (początku i końca skarpetki, estetycznych detali itp. - samo mięcho, czyli zasada). 

Wiem, znacząca większość dziewiarskiego świata wie, jak to się robi. I obawiam się, że mnie ktoś będzie podejrzewał, że się mądrzę, bo mam dziś potrzebę (no, mam, to prawda!). Uświadomiona większość to wprawdzie bardzo istotna większość, ale może jakaś mniejszość jednak potrzebuje instrukcji. Jest to zatem post ode mnie dla tej mniejszości, na wypadek, gdyby jeszcze nie znalazła drogi, a jej szukała. I tu właściwie kończy się tekst dla tych, którzy pięty umieją robić albo mają w domu lepsze instrukcje. Szkoda czasu na ciąg dalszy. Może żeby choć cokolwiek dla oka w tym poście było, jakiś ogólny obrazek wstawię, czyli całe skarpetki od tej pięty, zrobione pod koniec maja (ze Shropshire, navajo, 200 m/100 g), czyli w epoce przedblogowej. Skarpetki pożyczyły pomponiki od swojej przyrodniej (bo z BFL i 2 ply) siostry-czapki, która powstała tuż przed nimi, ale dostały je tylko na chwilę.



Brednie wstępne:
Piętę można zrobić na kilka sposobów, ten wydaje mi się najłatwiejszy.
Ponieważ to pięta zniechęca do robienia skarpet, cała reszta wydaje się ludziom łatwiejsza (a wcale nie musi być), pokazuję ją sauté. I tak też ja się jej dziesiątki lat temu uczyłam. Żeby nie tracić czasu najpierw zrobiłam... samą piętę. Czyli zaczęłam po pięciu okrążeniach cholewki. I po tej pierwszej, samotnej, niekoniecznie estetycznej, ale mimo to funkcjonalnej pięcie już poznałam zasadę i wiedziałam, gdzie, co i jak przerabiać, żeby w dodatku była śliczna. Czyli nie jest to instrukcja do pięty eleganckiej. 
Podaję w przykładzie liczby dla cholewki na 40 oczek (tak zwykle robię dla siebie z nici 200 m/100 g, na 40 o. są też skarpety z poprzedniego posta). Na zdjęciach nie ma co oczek liczyć, bo to były skarpetki z nieco bardziej skomplikowanym rozliczeniem - węższą stopą, wyższym podbiciem), ale zasada jest ta sama. Za jakość zdjęć przepraszam, były robione do prywatnego archiwum, nie liczyłam się z ich pokazywaniem. 

Do boju...
Kiedy już mamy tę cholewkę albo coś na jej kształt, oczka z dwóch drutów (20 o.) przekładamy na dużą dziewiarską agrafkę i na jakiś czas o nich zapominamy, zaś oczka z dwóch pozostałych drutów przerabiamy na jeden drut. I dalej robimy dżersejem dwoma drutami w rzędach. Robimy o 2 rzędy mniej niż mamy oczek na drucie (czyli przy 40 początkowych oczkach na drucie mamy połowę, czyli 20 o., a po odjęciu 2 wyjdzie nam 18 rzędów). Przez pierwsze kilka rzędów agrafka będzie nam trochę przeszkadzać, ale to jedyna trudność. 

Warto popatrzeć, w którą stronę przełożyć oczka na agrafkę, wtedy można
będzie je z powrotem na drut przerobić wprost z agrafki

Gdy już zrobimy dżersejem ten (mniej więcej) kwadracik, musimy go „zagiąć” na piętę, no, taki "kapturek" zrobić. W tym celu dzielimy liczbę oczek na drucie na cztery (20 o : 4 = 5 o.), odliczamy otrzymaną liczbę oczek od obydwu końców i zaznaczamy dwiema kontrastowymi niteczkami (za pierwszym razem to pomocne, przy drugiej pięcie już nie będziemy ich potrzebować). Na drucie mamy teraz ¼ (5 o.), ½ (10 o.),  i znów ¼ (5 o.) całkowitej liczby oczek, rozdzielone kontrastowymi nitkami. 



I teraz dziergamy rząd, przerabiając razem ostatnie oczko przed kontrastową nitką z pierwszym oczkiem za kontrastową nitką (piąte i szóste o. od początku oraz szóste i piąte o. przed końcem rzędu). I tak przerabiamy oczka razem w każdym - lewym i prawym - rzędzie (w 2. rz. to będzie 4. i 5. o. od początku i od końca, w 3. rz. 3. i 4. o., w 4. rz. 2. i 1. o.) aż wyczerpią nam się te boczne oczka i zostanie tylko połowa liczby oczek, którą przed „kapturkiem” mieliśmy na drucie (czyli teraz mamy 10 o.). Jeśli boczne oczka skończą nam się  po skończeniu rzędu na prawo – super, ale jeśli mamy wtedy przed sobą lewą stronę robótki, nie przejmujemy się (nikt nie będzie z tego strzelał) tylko przerabiamy rząd na prawo, niczego już nie zamykając. 



No i mamy piętę, teraz klin:
Mamy na drucie oczka "kapturka" (10 o.) i na ten drut (cały czas tą samą nitką, którą dziergamy) co drugiego rzędu boku pięty (czyli faktycznie z tych dłuższych, luźniejszych brzegowych oczek) nabieramy po  jednym oczku. W naszym przykładzie to by było jakieś 11 oczek. Ja lubię nabrać jeszcze jedno tuż przy agrafce, żeby mi się dziurka w tym miejscu nie robiła. 






Potem przerabiamy na dwa kolejne druty po połowie oczek z agrafki, a na następny drut z drugiego boku pięty znów nabieramy tę samą liczbę oczek, co po przeciwnej stronie. Nie ma specjalnego znaczenia, ile ich jest (zawsze może być troszkę więcej, a przy wysokim podbiciu nawet powinno ich być o 2-3 więcej), ważne, żeby po obu stronach nabrać ich tyle samo. Teraz drutem z nabranymi oczkami przerabiamy połowę oczek "kapturka". 





Znów mamy wszystkie oczka na czterech drutach, czyli w naszym przykładzie: na 1. drucie 5 końcowych oczek kapturka + 11 oczek nabranych z boku pięty, w sumie 16 o., na 2. drucie 10 o. wierzchu stopy, na 3. drucie kolejne 10 o. wierzchu stopy, na 4. drucie 11 oczek nabranych z boku pięty plus pierwsze 5 o. kapturka, w sumie 16 o.  






Teraz będziemy je już zwyczajnie przerabiać dokolusia, tylko w co drugim okrążeniu dwa ostatnie oczka z 1. drutu i dwa pierwsze oczka z 4. drutu przerabiamy razem na prawo. I tak gubimy oczka w co drugim okrążeniu aż na pierwszym i czwartym drucie będziemy mieć tyle samo oczek, co na drugim i trzecim (czyli na każdym drucie po 10 o.), tak jak na początku cholewki. No i mamy gotową piętę i klin. 






Dalej już tylko dokończyć stopę i zrobić czubek przy palcach.
Oczywiście jest to wariant najprostszy, bez wchodzenia w szczegóły w rodzaju gdzie zrobić 2 o. razem na prawo, a gdzie 2 o. razem przeciągane (inni piszą przewlekane, jeszcze inni z przeciągnięciem), żeby nam się ładnie oczka w klinku układały. Czy w inne takie, że przy klinku lepiej na druty z dołem stopy przełożyć po jednym oczku z wierzchu stopy, bo wtedy nie będzie luzu pomiędzy zamkniętymi oczkami klinka a "podeszwą" itd., itp. Ale to są detale, które każda dziewczyna sama wyczai, kiedy już zrobi jedną piętę. W kolejnej już sama pięta nie będzie trudnością tylko zabawą, a wtedy można się zajmować detalami.
Jeśli się gdzieś rąbnęłam, proszę mi zwrócić uwagę. Jeśli są jakieś pytania, służę.


Uff! Dług w stosunku do pewnej nieżyjącej już wspaniałej, prawdziwej damy, która mnie wiele nauczyła, przynajmniej w małej części spłacony.

czwartek, 28 czerwca 2012

Od jednej matki, ale nie bliźniaczki

Znów żeby "na jałowym biegu" nie spędzać przerw w pracy, skończyłam letnie skarpetki, którymi były zajęte moje pończosznicze trójki. Teraz mogę zacząć kolejne. Lato wszak to najlepszy okres na robienie wełnianych skarpet ;). Ale są przynajmniej dziurawe. Nie bliźniaczki wprawdzie, ale widać, że od jednej matki. Mnie ta różnica nie przeszkadza, wręcz przeciwnie.


Powstały w ramach wyrabiania owych dziesięciodekowych "partii" włóczek, których u mnie mnóstwo, bo nie mogę się powstrzymać od sprawdzania "jak to wyjdzie".


Wełna to Falkland, skręcony dubeltowo, w założeniu fraktal, 210 m/100 g. Troszkę pstrokaty.


Farbowana i przędziona jeszcze w marcu chyba, czyli z głęboko przedblogowego okresu.


Skarpetki są jakie są, już je lubię. Zabieram się za następne.


środa, 27 czerwca 2012

Pozwolę sobie się narazić

Miało być miło i ciepło. I letnie skarpetki... Ale zgubiło mnie podglądactwo. I odżyła moja "żyła", czyli temat niezgłębiony i unikany - alpaka rodzima. No to może spróbujmy go odczarować. Chociaż obawiam się, że czeka mnie ostracyzm, a wcale na wojnę chodzić mi się nie chce.
Otóż przeczytałam na blogu YarnandArt o tym, jak ktoś postanowił panu Mariuszowi Wierzbickiemu "uprzejmie podpowiedzieć", że go ktoś rzekomo skrytykował. To ja się wypowiem po raz drugi na ten temat (po raz pierwszy wypowiedziałam się przy okazji "psiej wełny", również na tę sama okoliczność i w dobrej intencji, jak YarnandArt, tylko u mnie zdaje się wredni podglądacze nie bywają). Pan Mariusz jest niezwykle spokojnym, zrównoważonym i cierpliwym człowiekiem, który świetnie zna się na swojej robocie. Jego świętą cierpliwość sama testowałam swoimi mailami i nie wiem, co mu trzeba naopowiadać, żeby go wyprowadzić z równowagi. W tym roku nie kupowałam od niego alpaki i nic nie mogę na ten temat powiedzieć. W zeszłym roku i owszem. I to, co mogę powiedzieć, już powiedziałam. Pan Mariusz ma cudowne zwierzęta, na których rośnie wspaniała wełna. Ale jego celem (co zrozumiałam po serii maili do niego, na które z niezmierzoną cierpliwością odpowiadał) jest produkcja zwierząt, nie wełny z tych zwierząt. Wełna to dla niego produkt, który po prostu trzeba z nich w pewnym momencie zgolić, żeby się nie rozchorowały z przegrzania (Polska to nie Andy, gdzie zawsze jest chłodno powyżej 2 tys. metrów), a nie produkt, na którym ma zrobić interes życia. To nie oczekujmy, że pan Mariusz będzie tę wełnę skrupulatnie sortował, bo to nie jego zadanie. Ma i tak mnóstwo pracy przy zwierzętach, przecież trzeba je wykarmić (no, niby proste, ale już widzę, jak chodzę po hektarach i wyrywam te chwasty, które mogą u zwierzaków spowodować niestrawność! I na okoliczność każdego nowo narodzonego słodziaka dzwonię po weterynarza! I tysiąc innych rzeczy, których sobie nie wyobrażamy!). Zatem: tak, wełna od pana Mariusza wymagała przebrania i uprania, bez dwóch zdań, nawet wielokrotnego. Tylko nikt nam nie oferował wełny czystej i upranej. Miała być surowa i była surowa. To jakiś wstyd? Niemniej chciało mu się przewalić swoje zapasy i marudzącej babie wykopać rose grey i parę innych pięknych rzeczy, bo chciała ich dotknąć. I za to jestem wdzięczna panu Mariuszowi do głębi! Bo nie musiał!
Ale w tym wypadku mieliśmy do czynienia z hodowcą-producentem zwierząt.
Potem jednak kupiłam na znanym nam portalu aukcyjnym suri. Też mnie nikt nie oszukiwał, że jest czyściutka. Wręcz przeciwnie, dowiedziałam się z maila, że "zabiła" (cytuję) gręplarkę. Kilogram przebierałam dwa tygodnie, dwa tygodnie urlopu, czyli od 8.00 rano do 16.00 najmarniej. I nie mogę przerzucić winy na sprzedającego, bo mogłam się domyślić, co będzie. Dostałam przepiękne kudły długości 50-60 cm, za przeproszeniem upieprzone tak, że wydawało się to niemożliwe: w żywicy, z milionem nasionek, gałązkami tui (!!! przecież to trujące!!!), ze wszystkim. I tu już niewiele rozumiem i naprawdę nie chcę zrozumieć. Jeśli ktoś hoduje zwierzęta, żeby czerpać korzyści z wełny, to niech o nią zadba! Nie była to moja próba ostatnia z polskimi hodowcami i właściwie szkoda opowiadać, bo to tylko frustruje. Mają rewelacyjne zwierzęta (pewnie od pana Mariusza) i o ich wełnę w ogóle nie dbają.
Pokazać, jak wygląda zeszłoroczna alpaka od bezimiennego polskiego hodowcy (bo nie chcę nikogo narażać na głęboką krytykę, nie o to mi chodzi)? Proszę:



Pomyślałam: dobrze, spróbuję kupić czystą, wyczesaną, w taśmie. Znalazłam ogłoszenie, że się człowiek w Polsce zajmuje hodowlą baby (ha, ha, raz na alpaczane życie) alpaki. Zapytałam, ile kosztuje gręplowanie i czesanie i ile za kilogram gotowej. Dowiedziałam się! Za kilogram 320 zł. To ja się pytam: ja straciłam rozum czy on? Jeśli za zachodnią granicą (100-150 kilometrów dalej?) kilogram alpaki w taśmie mam za niespełna 30 euro? (Przeliczę po 4,50 zł, a co tam, nie chce być więcej niż 135 zł).
Odpadłam! Tak samo odpadłam w poszukiwaniach hodowców polskich ras owiec (dopiero Wiola zaproponowała mi namiar na wrzosówkę, a appolinar1 na górskie owce i nie tylko), więc może nie powinnam czepiać się warmińskich propagatorów kultury andyjskiej, którzy chcą promować polskie alpaki, bo sama mam pociąg do brytyjskich ras. Ale proszę uprzejmie powiedzieć mi, gdzie ja wełnę tych rdzennie polskich ras mam kupić w ilości mniejszej niż 10 kg? Takoż i sprzędzioną wełnę. Szkoda miejsca na opowieść o tym, gdzie kupić dobrą polską wełnianą przędzę. Dodam, że nie w Polsce.
Przyparta do muru, poszłam po alpakę do Wielkiej Brytanii. Tak wygląda pierwsza wełna suri, którą dostałam (zdjęcia z początku września 2011, przepraszam za bałagan na zdjęciu, w założeniu nie było do publikacji, tylko do koleżanki):

Pełne runo, tak jak zostało ze zwierza ogolone, wszystko się kupy trzymało i było zawinięte w bibułę. Do wyrzucenia była garstka, dosłownie garstka brudków, bo na wszelki wypadek przepatrzyłam, zanim uprałam. Suri w kolorze light fawn. Tańsza, nawet wliczając wysyłkę, niż u polskiego hodowcy. Żuchwa mi opadła.
No to niech się nikt nie dziwi, że kupujemy od nich, nie w Polsce. Że niby suri łatwiej utrzymać w czystości niż huacaya? O niekoniecznie. Wywlekłam specjalnie z pudła, żeby sfotografować.
Szara huacaya, hodowca pisał, że czysta i można prząść prosto z wora. Zakurzona, ale zaiste można (też w czymś na kształt "błamu").


Czarna huacaya, przy której hodowca się gęsto tłumaczył, że są zanieczyszczenia roślinne itp. Zaryzykowałam. Lampa błyskowa w obydwu tych zdjęciach wiele ukradła, ale z uroku, nie z brudów.


Mimo wysokich kosztów wysyłki taniej niż od polskich hodowców.
No niech mi ktoś powie, że mam wspierać polskich hodowców.
Wesprę z przyjemnością, jak tylko oni zechcą odzyskać rozum i zakasać rękawy.

wtorek, 26 czerwca 2012

Zdobyłam! Zdobyłam! I już mam!

W swoim oślim (baranim?) uporze zapragnęłam pewnego rarytasu. Patrzyłam, szukałam, sprawdzałam, czy się gdzieś na świecie nie pojawił. I tak od ponad roku. Czasem pojawiła się z mojego marzenia jakaś czapka, czasem włóczka ręcznie przędziona i farbowana, ale zawsze w mieszance z czymś. Ale żeby tak po prostu kupić trochę runa (o czesance nawet marzyć nie śmiałam, chociaż w sprawie Manx Laoghtan jednak się udało), mowy nie było. A ja pragnęłam dotknąć, poczesać, uprząść! I nagle... Stał się cud! Pojawiło się. Hodowca wprawdzie nie miał zamiaru wysyłać go w świat szeroki, ale wirtualnie ucałowany w rękę się zgodził. Szło dokładnie dwa tygodnie, już straciłam nadzieję (w ciągu ostatnich trzech lat Poczta Polska ukradła mi siedem przesyłek, z którymi z pewnością nie wiedziała, co dalej zrobić). No i jest! Właśnie pan Marcin, nasz listonosz (mam genialną miejscową obsługę pocztową), je przyniósł! Wraz z drugim, równie rzadki specjałem.


Wciąż jeszcze nie wierzę, że są moje i u mnie, bezpieczne.
To runka owiec rzadkich, a właściwie ginących brytyjskich ras. Do tego, żeby takie owieczki przetrwały, Brytyjczycy dopłacają rocznie 700 tys. funtów. A my?
O ginących rasach owieczek Brytyjczyków, specjalistów od hodowli owieczek i krzyżowania ras, można poczytać tu. Na runo rasy Boreray nadal poluję. Ale...
To to szare, które już mam, jest od przepięknej prymitywnej rogatej owcy rasy North Ronaldsay.

Zdjęcie: Ian Caldwell
I niemal wszystkie mieszkają sobie w bardzo pięknym miejscu, bo na Orkadach, archipelagu położonym u północnych wybrzeży Szkocji, prawie na otwartym Atlantyku.

Zdjęcie: Liz Burke

Owieczki mają ok. 25 kg, barany ok. 35 kg, czyli malutkie są. Wełnę produkują miłą, bo kudełki mają grubość 25-30 mikronów (52s-56s), a nominalnie ich długość powinna wynosić 4-8 cm.
Moja na pewno jest dłuższa, dłuższa, dłuższa... To widać. Bo jest z pierwszego strzyżenia 26.05.2012. Ale mam szczęście! Absolutnie absolutny rarytas!



To drugie runko jest z Leicester Longwool. I taka owieczka potrafi już być spora, dziewczyna waży do 100 kg. Ale jakie ma piękne loki (tej na zdjęciu jeszcze nie urosły).

Zdjęcie: Glenn Brunette
Właściwie to nie jest wełna, której się używa do produkcji włóczki, bo jeśli runo ma w skali Bradforda 40s-46s, to "żre" bardziej niż Wensleydale (nawet mnie "gryzie"). Ale jest za to równie pięknie długaśne i lokate. Nominale kudeł ma długość 20-25 cm i mój (strzyżony 26.05.12) chyba tak w większości ma.


A już zupełnie zachwycające jest to, że... jedno i drugie pachnie mydłem, choć każde innym. Nawet taśmy z WoW pachną zazwyczaj tzw. owcą. A tu: runo leciutko jeszcze tłuste, zapakowane w papier, nie w folię, luźno, żeby mogło oddychać, i do tego ten zapach. No i jak się nie zachwycić!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

W międzyczasie

Żeby nie siedzieć "na pusto" przy wymianie codziennych informacji i chociaż przez chwilę w ciągu dnia pokręcić, wrzuciłam na kołowrotek drugą czesankę z eksperymentu stąd. I już jest niteczka, na razie niestabilizowana, ale też nie przekręcona, więc chyba nawet nie będę stabilizować, tylko od razu przerobię.


Skręciłam potrójnie (navajo, 275 m/100 g).


I wcale mnie nie zachwyca, a tak się dobrze zapowiadała.


Może trzeba było w singlu zostawić.
Powstała z tego (co się jeszcze lepiej zapowiadało):


A to z kolei powstało z runa całkiem niebrzydkiej owieczki rasy Southdown, którą wyhodowano przed ponad dwustu laty w East Sussex.

Zdjęcie: Keith Edkins


Grubość kudełka to 24-29 mikronów (54s-60s), moja chyba bliżej 29 niż 24, bo do mięciusich jak merynos nie należała. Długość kudełka nominalnie od 4 do 6 cm. I taką też w istocie miała.


W taśmie była lekko żółtawa


i widać było, że długie to te włókna nie są, ale puszyste.


Nie przędła się świetnie, jak to przy krótkim puchatym, sprężystym włosku, więc ta miła owieczka chyba moim stałym dostawcą wełny jednak nie zostanie.

sobota, 23 czerwca 2012

Dopadło mnie...

Nigdy jeszcze nie robiłam biżuterii, żadnej... Miałam wprawdzie ochotę na "gąsieniczki" jak od Frasi i "turki", ale dopadło mnie z zupełnie innej strony. Fatalnej strony. Bo tę sprawę chciałam załatwić szybko i bezboleśnie, zupełnie nie własnymi rękami. Zobowiązałam się znaleźć w znanym nam portalu aukcyjnym opalizujące korale z kryształków. I znalazłam. Miałam je kupić. I kupiłam. Nawet klipsy do nich kupiłam. Ale sprzedający okazał się, kim się okazał i żeby ratować twarz po dobrym tygodniu prób skontaktowania się z niewymownym panem sprzedającym kupiłam gdzie indziej półprodukty, żeby wykonać samodzielnie, bo to pewniej. Ale kupiłam tylko połowę, bo byłam przekonana, że linkę jubilerską to ja mam, chwytaczki do kilku sznurków korali to ja mam, nawet zapięcia mam (z czasów, kiedy marzył mi się własnoręczny wyrób biżuterii). Nie miałam! Albo nie umiałam znaleźć w swoim bałaganie! Zrobiłam więc dziś rano korale i klipsy z tego, co miałam. I mimo pewnych niewykończonych detali, na które już nic nie poradzę, bo czas się skończył, chyba może być. Może?


Uratuję twarz, czy ją stracę na amen? Klipsy są na żyłkę i kropelkę!
Ale nie ma tego złego... Znalazłam koraliki na "gąsieniczki" i "turki", piękne! Teraz tylko chwilkę wolną poproszę i działam.

czwartek, 21 czerwca 2012

Trele-morele z Whitefaced Woodland

Skręciłam! Trele kojarzą mi się niebiesko, morele stoją na stole i do wyobraźni odwoływać się nie muszę. Jak dla mnie razem tworzą bzdurkę, czyli trele-morele. Nadal nie wiem, czy mi się to podoba. Może w robótce będzie lepiej?


Wyszło mi tego w skręcie navajo 220 metrów/100 g, czyli nieprzesadnie cienka niteczka.  Bardziej mi się podobało w singlu.


Włóczka przesadnie miękka nie jest, ale też być nie miała. Nie powiem, że "gryzie". Jak dla mnie jest taka, jak sobie mały Jaś zwykł wyobrażać dobrą wełnę. Kudełki mają około 30 mikronów średnicy (hodowcy uczciwie podają, że to 44s-50s, inni 50s-54s, a cały ten kram z grubością włókien i skalą Bradford, również z tabelą dla rozmaitych owiec i różnych zwierzaków wełnodajnych bardzo przystępnie przedstawiony tu). Ja taką lubię, bo wydaje mi się bardziej sprężysta od tych najmiększych owieczek. Przędła się dobrze, choć nie tak miło jak długowłose, gładziutkie wełny. Jest sprężysta, więc trochę jej trzeba pomóc, "sama" nie chce się sprząść. Ma też taki ładniutki kudełek po sprzędzeniu.


Dostawcą wełny była owieczka zagrożonej wymarciem brytyjskiej rasy Whitefaced Woodland, jednej z bardziej wytrzymałych górskich owiec, której wełna jest jedną z najmiększych wśród owiec z gór. Rasa inaczej nazywa się Penistone. Rogi mają i barany, i owieczki, ale barany mają bardziej pokręcone. Rasa, choć rogata, do "prymitywnych" nie należy, powstała z krzyżówki pod koniec 17. wieku. Jeśli kogoś, jak mnie, interesują owcze rasy, więcej się może dowiedzieć tutaj.

Zdjęcie: Mark Hogan

Włoski miały być długie, co najmniej 15 cm, ale okazało się, że nie były. Dłuższe niż 10 cm się nie trafiły, średnio jakieś 7 cm.


Naturalny kolorek w taśmie był ładniutki, śmietankowy.



Po zafarbowaniu wełenka straciła trochę uroku, ale nabrała koloru, i uczciwie (w warkoczach można ukryć parę farbiarskich niedoskonałości i sekwencję kolorów, w krążku prawie wszystko wychodzi na jaw!) wyglądała tak:


Na razie nic z niej nie zrobię, bo mi czasu brak.


A z prawie zupełnie innej beczki: zobaczyłam dziś w ramach podglądactwa znakomity wynalazek: szpularz własnej roboty. Wszystko widać jak na dłoni, więc obcojęzyczność tego pokazu nie przeszkadza. Cóż za praktyczna rzecz! Zachwyciłam się, że nie tylko służy za szpularz, kiedy jest potrzebny, ale można w nim też w międzyczasie przechowywać mnóstwo prząśniczych drobiazgów. I gdyby to pudełko jeszcze ozdobić, np. w dekupażu... Bajka!

wtorek, 19 czerwca 2012

Zachciało mi się kolorków

Wczoraj rankiem, jeszcze zanim otworzyłam oko, postanowiłam: twardo siadam do pracy. Ale otworzyłam oko i zobaczyłam słoneczko. Zmieniłam postanowienie: małe pranko i siadam do pracy. Przy wieszaniu małego pranka odkryłam na balkonie, że nie tylko słonko grzeje, ale i wiatr wieje. I zachciało mi się trochę kolorku po tych wszystkich burasach. Ale jak mi się zachciało!
Warunki były idealne: przyszły już dawno barwniki Ashford, którymi jeszcze nie farbowałam i chciałam je sprawdzić, leżały owcze wynalazki, czyli torebeczki z wełenką po 10 deko i też chciałam ją sprawdzić. Eksperyment pełną gębą - nawet jak się nie uda, strata będzie niewielka. I wiatr, jest ten wiatr, który suszy jak błyskawica! Porwałam gar i pognałam do kuchni.
Dzięki słoneczku i wiaterkowi już po południu uzyskałam wyniki eksperymentu. Obydwa mnie zadowalają.


Ten jesienny miks przepuszczony przez szarość (w warkoczu nie widać), jeszcze bez nazwy, w planie będzie skręcony podwójnie i już go lubię.




Ciąg dalszy eksperymentu granatowo-pomarańczowego, który prowadzę od roku, zadowala mnie umiarkowanie, ale jak dla mnie jest nieobrzydliwy. Tym razem atrament przepuściłam przez szarość do oranżu. Zobaczymy, co z tego będzie w nitce (już kręcę - ciekawość mnie zgubi). Ale muszę jeszcze nad tym zestawem popracować.
Eksperyment z barwnikami Ashford też bardzo udany. Mają same plusy, można je mieszać do woli (pokutwiłam i kupiłam tylko cztery na próbę; i słusznie, wystarczy, wszystko można z nich uzyskać). Żadnych komplikacji, wszystko jak zwykle. A jaka łatwa jest z nimi szarość we wszystkich odcieniach, po prostu bajka. I jak pięknie nadmiary barwnika spadają w praniu. I po ostatnim płukaniu woda czysta, nic nie puszcza. A wydajne są niemożebnie, więc ta cena nawet uzasadniona. Je też już lubię.
Nie wiem, czy to zasługa słoneczka, czy wyników eksperymentu, ale czuję chyba coś na kształt wiatru w żaglach.
Pokrzepiona więc zaraz siadam do pracy... Tylko jeszcze troszkę ukręcę!

niedziela, 17 czerwca 2012

Herdwick, czyli jeden lubi ogórki...

... drugi ogrodnika córki.
Kiedy byłam dwa miesiące temu u mamy, wpadła do nas daleka ciocia. Ciocia ma 92 lata i jest bardzo dobrym człowiekiem, który całe życie wszystkim pomagał w najtrudniejszych sytuacjach. Niekoniecznie z wzajemnością. Ja właśnie robiłam na drutach.
- A ty plączesz i plączesz - zagadnęła mnie ciocia.
- Plączę, to dziedziczne - odparłam.
Ciocia zeznała, że ma ostatnio kłopot ze stawamit. Znad drutów więc wzrok podniosłam i padł on na cioci nogi i skarpety. Pocerowane.
- A ciocia już nie robi na drutach? - pytam.
- A już mi się i nie chce - powiada ciocia.
- To ja cioci nowe skarpety zrobię, nawet przy sobie mam trochę wełny - i rzuciłam się do swojej torby podróżnej po alpakę, BFL i Shropshire, uprzędzione, milutkie, mięciutkie, kolorowe.
Ciocia wzięła do ręki i powiada uprzejmie:
- Ładne, ale to nie wełna.
- Jak nie wełna? Wełna! Najczystsza! - aż się we mnie zagotowało.
- No, nie wełna, mówię ci, nie gryzie. I niemocna - zaprotestowała ciocia.
Już chciałam wygłosić wykład na temat, ale ugryzłam się w język. Zamiast tego upewniłam się:
- To ciocia potrzebuje takie skarpety, żeby gryzły. Wełna ostra ma być?
- No, tak - wyjaśniła ciocia. - Inaczej nie grzeje.
- To ja cioci takie z górskich owiec zrobię.
- Nooo... - zastanowiła się chwilę. - Jak tak, to dobrze.
Żeby cioci dogodzić, zaczęłam szukać najbardziej górskiej z górskich owiec na świecie (alpaki nie wchodziły w rachubę). W Polsce nie znam miejsca, gdzie można kupić na przykład 20 deko upranej wełny z górskiej owcy. Znalazłam więc brytyjskie owieczki rasy Herdwick. Gdy zobaczyłam taką na zdjęciu, zakochałam się natychmiast.
Zdjęcie: hollidaypics
Barany są rogate. A jagniątka takie:
Zdjęcie: Adam Jennison

 Rodzą się czarne, po roku jaśnieją i stają się ciemnobrązowe, a po pierwszej strzyży szarzeją i są coraz jaśniejsze. Są najbardziej wytrzymałymi z brytyjskich owiec górskich, pasą się też powyżej 1000 metrów, zimą mogą zostać na pastwiskach, w dodatku niewielkich. Ich domek to Lake District w Cumbrii w północno zachodniej Anglii, niemal wszystkie mieszkają właśnie tam. Wełny, ze względu na to, że gruba i nie najmiększa, używa się raczej na dywany (albo izolację do poddaszy, co za marnotrastwo) niż do dziergania. Ale, jak wiadomo, jeden lubi ogórki...
Kupiłam więc dziesięć deko, żeby sprawdzić, a nie przesadzić. W taśmie, żeby się nie narobić.


Włókienka w istocie grube
I nieprzesadnie długie

Przędły się miło, ale mimo że dla większej kontroli podzieliłam taśmę na sześć pasm, trochę mi się przy przędzeniu kudełki w garści "rozsypywały". O cieniutką niteczkę nie walczyłam, bo nie potrzebowałam, ale przy tak grubych i właściwie dość śliskich włókienkach bardzo trudno byłoby mi z tego zrobić lace. Włókienka się łamią podczas przędzenia, więc albo fartuszek na kolana, albo się nie przejmujemy tym, że włoski są wszędzie. Spod kołowrotka zebrałam sporą kupkę.


I po skręceniu w 2 nitki mam moteczek mniej więcej dwustumetrowy, czyli taki, jakiego potrzebowałam.


Jest szorstka, ale szorstka przyjemnie, gruba i ciepła, podwójnie skręcona (choć nieprzesadnie mocno), w kolorze neutralnym, według mnie bardzo ładnym - na grube, mocne, ciepłe skarpety w sam raz, ciocia powinna być zadowolona. A mi się tak bardzo ta wełna podoba, że chyba dokupię na sweter dla siebie, ale tym razem prosto od hodowcy. Jeśli to zrobię, to jednak niteczkę ukręcę cieńszą i skręcę metodą navajo, bo w podwójnym skręcie na sweter ta jest trochę zbyt rustykalna.

środa, 13 czerwca 2012

Nie ma tego złego..., czyli porażki cd

Dokończyłam, co zaczęłam. Mam satysfakcję, że runko z jagnięcych nóżek nie wylądowało w koszu. Wyszło z tych 10 deko na starcie tylko 8 deko na finiszu (bo trochę przy przebieraniu odpadło, potem przy czesaniu, no i przy przędzeniu, ponieważ zmusiłam w końcu leniwą prawą rękę do roboty). A że od początku zaczęłam "przekręcać" tę nitkę, nie miałam już innego wyjścia jak zrobić z niej 2 ply. Wyszło tylko ok. 125 metrów.


No, bura. No, gruba. No i co z niej zrobić? Nawet skarpety nie wyjdą. A do pudła nie włożę, bo będę nadal myśleć o tej porażce. Wygląda naprawdę jak szmata do podłogi z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku - takie jak gruba watolina z odzysku przepikowana w jednym kierunku biała nitką. Do tego w garść wzięta włóczka zdradza, że mało jest sprężysta.
No ale co? Może "stópki" jakieś, bo na skarpetki bez cholewki powinno chyba wystarczyć? To ciach, byle szybko mieć to za sobą.
Na "stópki" wystarczyło, nawet mały kłębuszek został. Tylko "stópki" jakieś takie smutne były i "niedorobione", że zaczęłam się zastanawiać, czym chciałby być tweed z ambicjami, gdyby mógł wybierać. Żakietem, rzecz jasna, pomyślałam. Dorobiłam więc "stópkom" kołnierzyki. Przegrzebałam szufladę i znalazłam parę pastylek  rodonitu, w sam raz na guziki. Przyszyłam, zaszyłam różne wiszące końce i założyłam. Wyraźnie czuły się lepiej. Ja z nimi też. Może nie są ładne (ale czy tweed kiedyś miał być ładny), ale zabawne na pewno. Tylko lampa błyskowa (bo zapragnęłam zdjęcia natychmiast, natychmiast, zamiast poczekać do jutra) trochę im zaszkodziła i za mocno wyciągnęła kolory, bo w realu nie ma w nich kontrastów aż tak silnych, i kołnierzyki tu słabo widać, no  i całość w realu cieplejsza jest w odbiorze. Ale co tam. Może jutro wstydziłabym się je pokazać. A tak...
Oto polskie skarpetożakiety z nóżek jagnięcia rasy Romney z samego hrabstwa Kent (ha, ha):


Do butów i tak się nie nadawały, bo za krótkie. "Guziczki" zatem nie wadzą. Ale do spania, na wypadek zimnych nóżek, które nie pozwalają zasnąć, i owszem, nadają się - cieplutkie. I do pedałowania na kołowrotku też. Nie zmarnowałam jagnięcego runka. O nie!